Kim naprawdę był Stanisław Lem?

Zajawka:

Kim naprawdę był Stanisław Lem? Stanisław Lem pisał dużo, ale bardzo rzadko o sobie. Niektóre fragmenty jego książek opisujące dziwne zdarzenia, wspomnienia, sny lub halucynacje nie wzięły się jednak znikąd. Kim był Lem, jakie zdarzenia i postacie miały wpływ na jego osobowość, twórczość, zainteresowania? Oraz najważniejsze – czy Stanisław Lem istniał naprawdę?

Zagadnienia do omówienia – skrót:

Pochodzenie, zmiana nazwiska. Dzieciństwo, dorastanie. Studia, okres wojny, ukrywanie się, praca w warsztacie, losy krewnych. Wyprowadzka do Krakowa. Lata 40. Pierwsze powieści. Lata 50. Lem-scenarzysta. Lata 60. Lem – teoretyk literatury, agent literacki, kontakty z pisarzami zachodnimi. Lem i samochody, przyjaźń z Mrożkiem. Lem jako ojciec. Budowa domu. Lata 70. Futurologia, felietony, tłumacze Lema. Oskarżenia Dicka. Lata 80. Wyjazd do Wiednia, Berlina. Lem – filozof? Przyjaźń z Bartoszewskim. Lata 90. Lem jako felietonista. Schyłek życia.)

Notka biograficzna z Wikipedii:

Stanisław Herman Lem (ur. 12 lub 13 września 1921 we Lwowie, zm. 27 marca 2006 w Krakowie) – polski pisarz gatunku hard science fiction, filozof, futurolog oraz krytyk.

Jego debiutem książkowym była wydana w 1951 roku powieść Astronauci. Kolejne powieści fantastycznonaukowe jego autorstwa to: Obłok Magellana (1955), Eden (1959), Pamiętnik znaleziony w wannie (1961), Powrót z gwiazd (1961), Solaris (1961), Niezwyciężony (1964), Głos Pana (1968), Wizja lokalna (1982), Fiasko (1987) i Pokój na Ziemi (1987). Był również autorem trylogii Czas nieutracony (1955) oraz cykli opowiadań fantastycznonaukowych: Dzienniki gwiazdowe (1957), Księga robotów (1961), Bajki robotów (1964), Cyberiada (1965), Opowieści o pilocie Pirxie (1968). Napisał recenzje nieistniejących książek (Doskonała próżnia, 1971), a także wstępy do nieistniejących dzieł (Wielkość urojona, 1973).

Jest autorem zbiorów esejówfelietonów i publicystyki literackiej, w tym: Wejście na orbitę (1962), Summa technologiae (1964), Filozofia przypadku (1968), Fantastyka i futurologia (1970), Rozprawy i szkice (1975).

Jego twórczość porusza tematy takie jak: rozwój nauki i techniki, natura ludzka, możliwość porozumienia się istot inteligentnych czy miejsce człowieka we Wszechświecie. Dzieła Lema zawierają odniesienia do stanu współczesnego społeczeństwa i refleksje naukowo-filozoficzne na jego temat. Niektórym ze swoich utworów nadał charakter groteskowy.

Jest najczęściej tłumaczonym polskim pisarzem, a w pewnym okresie był najbardziej poczytnym nieanglojęzycznym pisarzem SF, mimo małego odbioru w Stanach Zjednoczonych. Jego książki przetłumaczono na ponad 40 języków, osiągnęły łączny nakład ponad 30 milionów egzemplarzy.

Był kandydatem do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Był odznaczony między innymi medalem „Gloria Artis” i najwyższym polskim odznaczeniem państwowym Orderem Orła Białego. Jego nazwiskiem nazwano planetoidę oraz pierwszego polskiego satelitę naukowego.

Ukończył medycynę, ale nigdy nie podjął pracy jako lekarz.

Z <https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Lem>

———————————————
Rozpiska szczegółowa:

Wstęp – co wiemy o Lemie, z jakich źródeł i dlaczego tak mało. Źrodła: autobiografia, wywiady z Beresiem i Fiałkowskim, badania Agnieszki Gajewskiej w archiwach polskich i ukraińskich.

Ogólny pomysł prelekcji – czytanie autobiografii Lema z 1982 roku i uzupełnianie jej o rzeczy, które Lem przemilczał.

Lem: ukrywanie pochodzenia (rozmawiał o swojej rodzinie z Kandelem, Bartoszewskim i Lipskim? Błońskim?) – przynajmniej do końca PRL

Lem: autobiografia: przesada, koloryzowanie, mylenie tropów. O rodzicach – sporo o ojcu, ale bez szczegółów, nic o matce.

Lem: wykorzystywanie historii w kreowaniu postaci (Głos Pana, Eden, Czas Nieutracony)

Pochodzenie: co mówił Lem, kwestia przypadku, autobiografia.

Pochodzenie: co mówią dokumenty.

Wątki literackie w historii rodziny, Hemar.

Dzieciństwo. Brak wychowania, terroryzowanie rodziców. Szkoła, brak przyjaciół. Wysokie IQ. Zainteresowania – tworzenie fikcyjnych dokumentów. (cytat?)

Początek wojny. Wkroczenie Rosjan. Studia?

Wkroczenie Niemców. Fałszywe papiery. Wątki wykorzystane w Głosie Pana, Czasie nieutraconym (na podst. Gajewskiej). Rodzice. Znajomy żydowski policjant. Kontakty z rodziną.

Po wojnie. Emigracja do Krakowa. Studia. Praca przy czasopismach, research dla Choynowskiego. Lem a języki obce – biegle rosyjski, francuski, niemiecki, wyłącznie pisemnie angielski.

Dygresja – Polska Ludowa. Kwestia słownika, innego znaczenia niektórych słów, pewnych dziś nieczytelnych oczywistości; cenzura polityczna, gospodarka niedoboru, utrudnione kontakty z Zachodem, kwestie paszportowe, kwestie walutowe (deponowanie walut, ograniczone możliwości wykorzystania, niewymienialna złotówka, eksport wewnętrzny).

Początki pisarskie – powieści zatrzymane przez cenzurę.

Interludium – stosunki z ojcem, kwestia światopoglądowa.

Pierwsze wydane powieści. „Astronauci” i „Obłok Magellana”. Planowana ekranizacja – Lem jako niespełniony scenarzysta.

Krakowskie mieszkania Lema. Ślub, mieszkanie osobno.

Lata 60. eksplozja twórczości – kilka wybitnych powieści, kilka książek popularnonaukowych, zbiory opowiadań, w tym Pirx i Tichy.

Lem jako badacz fantastyki i działacz. Prognoza przyszłości fantastyki i reakcja na jej niespełnienie.

Lem jako agent literacki, konflikt z Dickiem.

Lem jako mechanik, miłośnik samochodów. Lem jako ojciec.

Przyjaźń i korespondencja – Mrożek (listy – niesamowita lektura, dwóch gigantów języka przerzucających się bonmotami), Jan Józef Szczepański, Aleksander Ścibor-Rylski, Błoński, Lipscy, ktoś jeszcze?

Jan Błoński, jego krakowski sąsiad i bliski znajomy pisał do Mrożka o Lemie: „Cóż za dziwny umysł: w trzech dziedzinach: naukowej, literackiej, filozoficznej, zupełnie równo uzdolniony. Gdyby zsumować, byłoby genialne. Ale właśnie taki to rozum, że sumować się nie daje. W końcu umysł niesłychanie dyspozycyjny – «wszystko potrafi zrobić», zimitować, wedle reguł zbudować; złota rączka intelektu. Ale jak wiadomo, potrzeba także tej wyższej niezręczności, która świat obciosuje na nowo”. (list z 30 maja 1967, LML, s. 432 – 433)

Z <https://teologiapolityczna.pl/andrzej-horubala-dlaczego-stanislaw-lem-nie-zostal-wielkim-pisarzem>

Tłumacze i agenci Lema na Zachodzie.

Lata 70. – choroba.

Lata 80. – stan wojenny, stypendium w Wiedniu, stypendium w Berlinie, znajomość i przyjaźń z Bartoszewskim

Koniec kariery beletrystycznej, ostatnie powieści i opowiadania.

Lata 90. – powrót do Polski, felietony, wywiady.

Schyłek życia. 

===========================================================

Plan prelekcji – wcześniejsze podejście:

Na początek ustalmy dwie kwestie:

Lem pisał przez ponad sześćdziesiąt lat, od wojny do śmierci. Początkowo skupiał się na beletrystyce i dramacie, choć nie stronił od esejów i felietonów – Między innymi w początkach lat 60. wydał zbiór felietonów „Wejście na orbitę”. W latach 70. zrezygnował z beletrystyki prawie całkowicie, a ciężar jego twórczości przeniósł się na eseistykę. 

Między prognozami Lema w beletrystyce i w eseistyce widać istotną różnicę: z jednej strony w powieściach pokazywał śmiałe, zakrojone na stulecia wizje, z drugiej w esejach czy felietonach rzadko podawał horyzont czasowy. Jak to można wytłumaczyć?

W latach 90 Lem rewidował swoje wcześniejsze przewidywania, po części tłumacząc to koniecznością pisania zgodnie z wymogami socrealizmu czy wytycznymi cenzury. Jednak powszechnie Lem był postrzegany jako pisarz nie mający z cenzurą większych problemów, bo przecież nie pisał o sprawach bieżących, tylko tworzył fantastykę. Jak to było naprawdę?

==========================================================

Uwagi z głowy do panelu o Lemie (2021)

1) Lem nie miał zamiaru być ponadczasowym autorem, pisał dla czytelników tam i wówczas.

2) Lem nie próbował przewidywać urządzeń – owszem, wymyślał takie, które mu były potrzebne do poprowadzenia akcji.

3) Język Lema był językiem I poł. XX w., dodatkowo często archaizowanym (Lem lubił bawić się językiem). I owszem, dla nas teraz jest przestarzały, a dla dzisiejszej młodzieży za trudny. Tak jak dla naszego pokolenia byli Prus, Sienkiewicz czy Orzeszkowa.

4) Lem po 1981 generalnie pisał na rynek niemiecki, bo tam go uważano za futurystę i filozofa.

Fantastykę przestał pisać w latach 70, bo zraził się do kierunku, w jakim poszła fantastyka anglojęzyczna (nie rozumiejąc relacji autor-wydawca w kapitalizmie) i wolał iść własną drogą – stąd eksperymenty (Doskonała próżnia. Wielkość urojona).

Nie podejmuję się dyskusji, jakim cudem dostawał paszport na wyjazdy do Wiednia i Berlina. Ale wiadomo, ze bezpieka go inwigilowała.

5) Lem nie pisał fantastyki socjologicznej. Astronauci czy Obłok Magellana są bardzo w klimacie literatury tamtych czasów – choćby Krainy purpurowych obłoków.

6) Jak pisał Orliński, niemiecka ekranizacja Astronautów była od początku bardziej kwestią polityczną niż filmową i Lem stracił bardzo dużo energii na pisanie scenariusza, którego filmowcy nawet nie próbowali przyjąć.

=========================================================

Prelekcja „czy Lem był nazistą” – materiały (polemika z „rewelacjami” Kellera)

„Czy Lem był nazistą?””

Uwaga: poproszono mnie o prelekcję na temat Lema ok. miesiąca temu. Miałam więc niewiele czasu na przygotowanie i to jest właściwie zarys, szkic tego, co można by powiedzieć. Będę wdzięczna za uwagi i propozycje, co tu jeszcze włączyć, rozszerzyć, skrócić.

https://teologiapolityczna.pl/andrzej-horubala-dlaczego-stanislaw-lem-nie-zostal-wielkim-pisarzem?fbclid=IwAR2C1YEWNF1YzSnEBJQoNP0zQ38T6gXMoouL8UxerET1o9LG4SKtvITtTpA

Skąd w ogóle taki pomysł:

Stanisław Lem bardzo długo unikał rozmów o swojej rodzinie przed wojną i swoich doświadczeniach z czasów wojny. Jednocześnie wiele elementów w jego książkach wygląda na przetworzone literacko wspomnienia, niektóre fragmenty wydają sie nieść coś wiecej. W ostatnich latach ukazało się kilka książek próbujących wyjaśnić to, co Lem pomijał milczeniem – mniej lub bardziej wiarygodnych.

Dlatego zwróciłam uwagę na książkę Kellera. Keller jest niewiarygodny, za wszelką cenę poszukuje skandalu, ale jego zarzuty to dobry punkt wyjścia do przedstawienia Lema od tej niezbyt znanej strony, przez kontrargumentację.

Filozofia przypadku:

„Filozofię przypadku rozpoczyna Lem od refleksji nad teorią literatury, sierdzi się na uczonych profesorów, aby stworzyć w końcu taką koncepcję dzieła, która okaże się zapowiedzią nowych kierunków w literaturoznawstwie. Ale — jak to bywa w jego esejach — wywód rozrasta mu się w „ogólną teorię wszystkiego” i staje się w końcu apologią przypadku jako uniwersalnego czynnika, który pozwala rozumieć mechanizmy wszelkiego typu ewolucji, decyduje o tym, jacy jesteśmy, jaki jest kosmos, jaki świat istot żywych, i wreszcie — jaka kultura, w której wzrastamy.”

https://solaris.lem.pl/ksiazki/eseje/filozofia-przypadku

Drogowskaz: o esejach Lema: https://solaris.lem.pl/ksiazki/eseje?types[0]=1

Tako rzecze Lem – Bereś

Świat na krawędzi – Fijałkowski

Szkielet:

Keller, parę screenów

Keller niewiarygodny, ale jego zarzuty to dobry punkt wyjścia do przedstawienia Lema od tej niezbyt znanej strony, przez kontrargumentację.

Artykuł z Wikipedii – plus wtrącenia z książek

Przygotować okładki i fotki Lema

1. Zarzuty Kellera (okładka, podziękowania, lista zarzutów, początek książki, wiki dla porównania)

„PODZIĘKOWANIA

Chciałbym w tym miejscu szczerze podziękować tym, którzy mi pomagali w sensie pozytywnym w napisaniu tego opracowania, ale obawiam się, że wymieniając ich nazwiska, wyrządził bym im tzw. niedźwiedzią przysługę. Wymienię więc tylko tych, którzy sa już „na tamtym świecie”, oraz tych, którzy chcąc mi przeszkodzić w ukończeniu tego opracowania, pomogli mi, choć oczywiście nieświadomie i wbrew swoim intencjom. Są to więc:

– Przede wszystkim sam Stanisław Herman Lem, ktory odmówił mi pomocy w zebraniu materiałów do jego bibliografii [biografii? – NK] a także w jej opublikowaniu, a dzięki czemu znalazłem inne źródla niż biblioteka i archiwum Stanisława Lema oraz niezależnego od Lema wydawcę, czyli LAP Lambert Academic Publishing w Saarbrücken.

Dalej alfabetycznie:

– Tomasz Fijałkowski – za liczne błędy w jego książce o Lemie, które zdopingowały mnie do większego wysiłku przy ich wykrywaniu a przy tej okazji znalazłem wiele ciekawych, a przedtem publicznie nieznanych faktów z życia Stanisława Lema.

– Jakub Gomułka – za niezaproszenie mnie do Krakowa na kolejną konferencje lemologiczną, dzięki czemu zaoszczędziłem na kosztach transportu, wyżywienia czy noclegów i wzmocniłem swoją „ekologiczność”.

– Jerzy Jarzębski – za mnóstwo radości, jaką miałem na Monash University w Melbourne czytając samemu i w gronie kolegów oraz przełożonych jego recenzję mojej rozprawy doktorskiej, która to recenzja była całkowicie nie na temat i wykazała ponad wszelką wątpliwość całkowitą ignorancję Jarzębskiego w temacie mojej rozprawy, czyli „Wizje przyszłości w twórczości Stanisława Lema”.

– Barbara Lem z domu Leśniak (żona Stanisława Lema) – za odmowę kontaktu z nią, przez co miałem więcej czasu na analizę innych, bardziej wiarygodnych źródeł na temat dziejów jej męża.

– Tomasz Lem (syn Stanisława Lema) – jak wyżej, czyli za odmowę kontaktu z nim, przez co miałem więcej czasu na analizę innych, bardziej wiarygodnych źródeł na temat dziejów jego ojca.

– Marek Oramus – podobnie jak w przypadku Tomasza Fiałkowskiego.

– Wojciech Orliński – podobnie jak w przypadku Tomasza Fiałkowskiego i Marka Oramusa.

– Jacek Rzeszotnik – za nieopublikowanie, mimo złożonych na pismie obietnic, mojego rozdziału w książce przez niego zredagowanej (Lem i tłumaoze), przez co zaoszczędziłem pieniądze, które inaczej musiałbym wydać na tłumacza a wiec mogłem te pieniądze wydać na bardziej mi miłe cele.

– Robert Stiller – za to, że jego książka o Lemie okazała się tak marna i raczej nie na temat, że darowałem sobie jej uważną lekturę, przez co zaoszczędziłem sporo cennego czasu.

– Wojciech Zemek (sekretarz Stanisława Lema) – podobnie jak w przypadku Barbary i Tomasza Lemów.

Nie będę tu wymieniać tych, jakże licznych osób, które starały się jak tylko mogły, aby mi przeszkodzić, ale których starania były tak nieefektywne, że w praktyce okazały się one niezauważalne.

Lech Keller

30 grudnia 2019″

ZARZUTY:

„Nie będzie tu więc o Lemie jako człowieku, a raczej o Lemie jako twórcy, a dokładniej próba wyjaśnienia tego, dlaczego nie był on ani naukowcem (tym bardziej zaś uczonym albo mędrcem) ani też filozofem, mimo iż bardzo chciał on za takowego uchodzić, a „tylko” wybitnym pisarzem, a w niektórych okresach swej twórczości, a mowa jest tu głównie o latach 1960-tych, wręcz pisarzem genialnym. Przyczyn tego jest kilka:

1. Lem nie miał nawet dyplomu ukończenia studiów wyższych i to na 100% ze swojej własnej winy, czyli z powodu swojej własnej próżności i często wręcz oślego uporu. Lem miał tylko absolutorium z medycyny, a wiadomo przecież, że lekarz świeżo po studiach, nawet z dyplomem ukończenia studiów wyższych, nic jeszcze tak naprawdę nie umie i musi obyć kilkuletnią praktykę w szpitalu, pod okiem doświadczonych medyków, aby uzyskać prawo do samodzielnego leczenia chorych.

2. Lem przede wszystkim nie miał doktoratu, czyli licencji na samodzielne uprawianie nauki, a więc nic dziwnego, że praktycznie nikt ze środowiska naukowego nie traktował go poważnie (analogia do Snerga-Wiśniewskiego).

3. Lem wydał kilka książek paranaukowych, takich jak np. Dialogi, Fantastyka i futurologia oraz Summa technologiae (nie licząc nieudanej Filozofii przypadku), ale książki te nie były przecież dziełami napisanymi według ogólnie przyjętych zasad obowiązujących dla książek naukowych.

Brakowało im porządnych przypisów, porządnej bibliografii oraz przede wszystkim solidnej podstawy w postaci porządnie przeprowadzanych badań. Gdyby Lem zechciał poświecić się pracy naukowej, to, pomijając w tym miejscu kwestę braku doktoratu, pisanie SF było by dla niego tak jak np. dla Freda Hoyle – tylko marginesem jego działalności, a nie jej dominantą.

4. Lem prowadził co prawda wykłady z futurologii i teorii literatury na wyższych uczelniach, głównie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, ale jako wybitny gość a nie jako uznany naukowiec. Podobne cykle wykładów prowadzą często na wyższych uczelniach znani pisarze czy politycy, ale nikt z tego powodu nie uważa ich w środowisku naukowym za naukowców, a tylko za wartych wysłuchania dyletantów.

5. Co prawda odbyły się w redakcjach pism filozoficznych dyskusje nad niebeletrystycznymi, paranaukowymi dziełami Lema, ale Lem nie potrafił albo też nie chciał zrozumieć tego, że krytyka jego twórczości ze strony zawodowców niekoniecznie jest krytyką jego osoby, przez co zraził on do siebie polskie środowisko naukowe i filozoficzne, a za granicą brak doktoratu stanowił przeszkodę nie do przezwyciężania na drodze do uznania go za naukowca czy nawet choćby tylko zawodowego filozofa.

Lem postępował więc podobnie do innego znanego polskiego pisarza SF, czyli Snerga-Wiśniewskiego, który też uroił sobie, że jest on naukowcem i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, że z powodu braku odpowiednego wykształcenia, nikt z fizyków nie wziął jego „ogólnej teorii wszystkiego” czyli ”Jednolitej teorii czasoprzestrzeni” na serio.

Tak więc nie ma poważnych szans na to, aby kiedykolwiek i gdziekolwiek Lem został uznany przez poważne środowisko naukowe za naukowca, a przez poważne środowisko filozoficzne – za filozofa, szczególnie, że poza Polską nie ma praktycznie nikogo wśród naukowców czy filozofów, kto na poważnie forsował by tezę, że Lem był naukowcem i/lub filozofem. Wystarczy chyba, że przeszedł on już do historii literatury jako najbardziej znany na świecie pisarz polskojęzyczny. Oczywiście, pomijam tu dość licznych polskich literaturoznawców, jako iż Lem miał znacznie większe ambicje, niż być uznanym tylko za filologa czy też teoretyka literatury.”

Strona 40 – porównanie z wpisem do wikipedii.

2. Lem o sobie – wywiad z Beresiem, 81-82 – zero informacji o pochodzeniu.

3. Lem, Przypadek i ład, autobiografia, 83 – wzmianki o pochodzeniu:

Lem o swojej młodości:

” Kiedy w 1915 roku poddała się przemyska twierdza, mój ojciec jako lekarz armii Austro-Węgier dostał się do rosyjskiej niewoli. Po niemal pięciu latach w chaosie rosyjskiej rewolucji zdołał powrócić do rodzinnego Lwowa i – o czym wiem z jego opowiadań – co najmniej raz jako oficer, a więc „wróg klasowy”, miał zostać na miejscu rozstrzelany. Z życiem uszedł tylko dlatego, że kiedy prowadzono go na egzekucję rozpoznał go idący chodnikiem ukraińskiego miasteczka żydowski fryzjer ze Lwowa. Fryzjer osobiście golił komendanta miasta, a zatem mógł się wstawić za ojcem. Tylko dlatego mego ojca – który jeszcze nim nie był – wypuszczono na wolność i mógł powrócić do Lwowa, do narzeczonej.”

„gdyby fryzjer znalazł się w uliczce o minutę później dla mego ojca nie byłoby już ratunku. Usłyszałem od niego tę historię, gdy byłem małym chłopcem, może dziesięcioletnim, kiedy nie potrafiłem jeszcze oddawać się abstrakcyjnym rozważaniom przeciwstawiającym kategorie przypadku i losu. Ojciec został szanowanym, dość zamożnym lwowskim lekarzem (laryngologiem). W biednym kraju, jakim była przedwojenna Polska, niczego mi nie brakowało. Miałem i francuską guwernantkę i niezliczone ilości zabawek, a świat w którym dorastałem uważałem za coś niebywale stabilnego. „

” W szkole byłem dobrym uczniem. W kilka lat po drugiej wojnie światowej od pewnego starszego człowieka zajmującego jakieś stanowisko w przedwojennym szkolnictwie dowiedziałem się, że kiedy zbadano iloraz inteligencji wszystkich uczniów gimnazjów – musiało być to w roku 1936 lub 1937 – uzyskałem 180 punktów i – wedle słów tego człowieka – byłem najinteligentniejszym dzieckiem w całej południowej Polsce. Przed wojną nie miałem o tym pojęcia, wyników badań nie ujawniono. W każdym razie w tym sensie stanowiłem już jakiś wyjątek od powszechnej przeciętnej. Jednak w żadnej mierze wysoki iloraz inteligencji nie mógł okazać się pomocny w przeżyciu niemieckiej okupacji na terenie Generalnej Guberni. W tym okresie w sposób bardzo bezpośredni i „praktyczny” dowiedziałem się, że nie jestem „Aryjczykiem”. Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew. Udało nam się jednak uniknąć uwięzienia w getcie – dzięki fałszywym dokumentom wraz z rodzicami zdołałem przetrwać ten czas.”

„Cząstkę tego świata ukazałem w Wysokim Zamku, książka zawiera jednak tylko niewielki fragment moich wspomnień. Dlaczego?  Na pytanie to potrafię częściowo odpowiedzieć. Po pierwsze, w Wysokim Zamku pragnąłem przenieść się w przeszłość,  ku dziecku jakim byłem, i do minimum ograniczyć „dorosłe” i „dojrzałe” odautorskie komentarze. Po drugie, podczas dojrzewania książka przeszła przez estetyczny filtr przypominający proces samoorganizacji, a zamieszczenie w tym kanonie niektórych wspomnień wywołałoby dysonans. Nie oznacza to, że zamierzałem ukrywać pewne fakty dlatego, że towarzyszy mi poczucie winy czy wstydu. Jednak pewne wspomnienia po prostu nie pasowały do tonu jakim opowiadam o swoim dzieciństwie. Chciałem dokonać niemożliwego – z całego życia wydobyć esencję mego dzieciństwa, w jego najczystszej formie:  obrać je z późniejszych warstw na które złożyła się wojna, masowa zagłada i eksterminacja, noce w schronach podczas nalotów, życie pod fałszywym nazwiskiem, wieczne ukrywanie się i wszystkie inne zagrożenia – tak jakby ich nigdy nie było.”

„Znaczenie kategorii „porządku” i „przypadku” w ludzkim życiu uzmysłowiłem sobie w czasie wojny w sposób jak najbardziej praktyczny i instynktowny zarazem – jak gonione, zaszczute zwierzę, a nie myślący człowiek. Przekonałem się, że różnica pomiędzy życiem a śmiercią może zależeć od drobiazgów:  od wyboru ulicy którą pójdzie się do pracy, od decyzji, czy przyjaciela odwiedzi się o pierwszej czy dwadzieścia minut później, od tego czy drzwi zastanie się otwarte czy zamknięte. Równocześnie jednak nie twierdzę, że wiedziony instynktem, aby przetrwać stosowałem strategię minimaksu sprowadzającą się do nadzwyczajnej ostrożności. Przeciwnie, bezustannie narażałem się na niebezpieczeństwo – czasami uważałem to za konieczne, ale w wielu przypadkach postępowałem tak z bezmyślności czy nawet głupoty.”

” Moje postępowanie było zarazem aktem niesubordynacji, lekkomyślności i głupoty. Czy było to wyzwanie rzucone losowi czy tylko głupota?  Do dziś zadaję sobie to pytanie.

Łatwiej przychodzi mi wytłumaczenie dlaczego wielokrotnie pomimo ryzyka bywałem w getcie, kiedy było jeszcze otwarte –  miałem tam znajomych. O ile wiem niemal wszyscy jesienią 1942 roku trafili do komór gazowych w Bełżcu.”

I tu można wmontować informacje biograficzne z Gajewskiej.

Podsumowując – Keller jest zupełnie niewiarygodny, a zarzut o współpracę z nazistami nie ma sensu, gdy się pozna historię zagłady rodziny Lema. Co udało się ustalić?

Najpierw  o Lemie, dlaczego pisał fantastykę.

Lem – fantastyka:

„Tamte dni rozsadziły i zamieniły w proch wszystkie konwencje narracji literackiej. Niepojętej daremności ludzkiego istnienia w obliczu masowej zagłady nie sposób przekazać techniką literacką, która jądrem opowieści czyni jednostki lub niewielkie grupy. To tak jakby ktoś zapragnął odtworzyć Marilyn Monroe na podstawie dokładnego opisu wszystkich molekuł jej ciała – to byłoby niemożliwe. Nie potrafię naturalnie powiedzieć, czy ta nieadekwatność narracji była przyczyną dla której zacząłem pisać science fiction, przypuszczam jednak – to odważne stwierdzenie – że wybrałem fantastykę naukową, ponieważ zajmuje się ludźmi jako gatunkiem (a raczej wszelkimi możliwymi gatunkami istot rozumnych, których przypadkiem szczególnym są ludzie). Science Fiction powinna zajmować się całymi gatunkami a nie tylko jednostkami, bez względu na to czy są one świętymi czy potworami.”

„Możliwe, że dlatego po pierwszych próbach (czyli po pierwszych utworach science fiction) zbuntowałem się przeciwko paradygmatowi gatunku, który w USA przeobraził się w skamielinę.”

„Dziś jestem zdania, że moje pierwsze powieści science fiction pozbawione są wszelkiej wartości (pomimo że doczekały się licznych wydań i zyskałem dzięki nim światowy rozgłos). Pisałem je – na przykład Astronautów wydanych w 1951 roku – z pobudek, które i dziś rozumiem, choć przedstawiony w nich świat zdecydowanie przeczy wszystkim moim życiowym doświadczeniom. W książkach tych „zły” świat miał przeobrazić się w „dobry”.

W latach powojennych nie było innego wyboru:  pomiędzy nadzieją i rozpaczą, pomiędzy historycznie bezpodstawnym optymizmem i uzasadnionym sceptycyzmem, który z taką łatwością mógł przeobrazić się w nihilizm. To naturalne, że chciałem opowiedzieć się za optymizmem i nadzieją!”

” Jako czytelnik spodziewałem się po fantastyce czegoś, co w nauce o ewolucji zwie się  procesem gatunkotwórczym – nowy gatunek zwierząt tworzy rozkładający się niczym wachlarz szereg nowych gatunków. W mej naiwności sądziłem, że czasy Verne’a, Wellsa i Stapledona stanowiły początek – a nie koniec niezależności i indywidualizmu autora. Każdy z tych pisarzy stworzył w swoim czasie nie tylko coś zupełnie nowego, ale i zdecydowanie odmiennego od dzieł pozostałych. Wszyscy mieli niemal nieograniczone pole dla spekulacji ponieważ były to tereny dziewicze, nie zapełnione jeszcze dziełami literackimi. Każdy z nich na ziemię niczyją przyszedł z innej strony i zajął jakąś konkretną prowincję tej terra incognita. Natomiast ich następcy musieli się do siebie upodabniać, ponieważ zaczęło robić się tłoczno. Przeobrazili się w mrówki w mrowisku, w pracowite pszczoły, z których każda wprawdzie buduje odrębną komórkę plastra miodu, jednak bliźniaczo podobną do sąsiedniej. Takie są prawa produkcji masowej. Odległość dzieląca poszczególne dzieła science fiction nie powiększyła się, jak tego mylnie oczekiwałem, lecz skurczyła. Sama myśl, że taki Wells czy Stapledon po wizjonerskiej fantastyce mógłby pisać zwykłe kryminały wydaje mi się niedorzeczna. Jednak dla kolejnego pokolenia pisarzy było to rzeczą zupełnie powszednią!  Wellsa i Stapledona można przyrównać do wynalazców szachów albo warcabów. Stworzyli nowe zasady gry, a ich następcy tylko się do nich stosowali, wprowadzając ewentualnie drobne zmiany. Źródła nowatorskich pomysłów stopniowo wyczerpały się, tematy przeobraziły się w skamieliny. „

„Aby stworzyć coś zupełnie nowego konieczne było przeniesienie się ku dziedzinie otwierającej nowe możliwości. Uważam, że w pierwszej fazie pisałem wyłącznie utwory drugorzędne. W drugiej fazie (Solaris, Niezwyciężony) osiągnąłem granicę dziedziny, która właściwe była już całkowicie zajęta przez innych. W trzeciej – na przykład wówczas, kiedy pisywałem recenzje z nieistniejących książek i wstępy do dzieł, które „kiedyś się ukażą” lub też (tak jak teraz) streszczenia pozycji, które „już dawno powinny zostać napisane, ale jakoś ich nie ma” – za sobą pozostawiłem obszary już wyeksploatowane i wkroczyłem na nowe tereny.”

„Najłatwiej zilustrować to na konkretnym przykładzie. Przed dwoma laty napisałem niewielką książeczkę zatytułowaną Prowokacja. Była to fikcyjna recenzja z rzekomo dwutomowego dzieła, które przypisałem nieistniejącemu niemieckiemu historykowi (nazwałem go Aspernikusem). Pierwszy tom nosi tytuł Endlösung der Erlösung, drugi Fremdkörper Tod. Całość przedstawia jedyną w swoim rodzaju historiozoficzną hipotezę o niedostrzeżonych dotychczas korzeniach ludobójstwa i o roli jaką śmierć, zwłaszcza masowa, odgrywała w różnych okresach i kulturach, aż do dnia dzisiejszego. Literacka wartość mej fikcyjnej krytyki (dość długiej, w przeciwnym razie nie starczyłoby jej na książkę) nie jest tutaj istotna. Liczy się fakt, że pojawili się zawodowi historycy, którzy moje fantazje wzięli za recenzję prawdziwej książki, czego dowodzą ich wysiłki zmierzające do jej zamówienia. Moim zdaniem Prowokacja również przynależy do gatunku fantastyki naukowej, jako że nie dążę do ustalenia definicji tego gatunku, lecz do traktowania go jak najszerzej.”

„żaden z utworów, które dotychczas napisałem, nie został z góry zaplanowany, a następnie przyobleczony w literacką postać. Nie mogę także utrzymywać, że to intuicja wskazała mi drogę ku obszarom na których mogłem się rozwijać, że poszukiwałem ich, aby wyobraźnia miała pole do popisu. Potrafię powiedzieć coś niecoś o okresie brzemiennym, narodzinach pomysłu, jego przychodzeniu na świat w bólach i męczarniach, jednak już nic o genetycznym składzie embrionu ani o tym, jak przekształca się w fenotyp – ukończone dzieło.”

„Moje najpierwsze powieści (do których autorstwa przyznaję się z przykrością) były planowane i budowane według z góry założonego schematu. Powieści w rodzaju Solaris pisałem posługując się metodą, której nie potrafię wyjaśnić – powstawały w zasadzie z niczego. Terminologia narodzin, którą się tutaj posłużyłem, może wydać się nie na miejscu, ale pod pewnymi względami jest trafna. Nadal potrafię wskazać ustępy Solaris czy Powrotu z Gwiazd w których – pisząc – czułem się w roli czytelnika. Kiedy Kelvin, narrator Solaris, przybywa na krążącą nad planetą stację orbitalną  i przekonuje się, że nie ma na niej żywego ducha, a potem rozpoczyna poszukiwania załogi i spotyka Snauta, na widok Kelvina wpadającego w przerażenie, nie miałem pojęcia, dlaczego nikt nie spodziewał się jego przybycia ani dlaczego Snaut zachowywał się tak zagadkowo. Nie wiedziałem nawet, że planetę zamieszkuje jakiś „żywy ocean”. Wszystko to zacząłem pojmować w taki sposób, w jaki dowiaduje się o tym czytający książkę czytelnik- z tą różnicą, że to ja ją pisałem.”

„Natomiast w przypadku Powrotu z Gwiazd znalazłem się w martwym punkcie kiedy powracający astronauta wystraszył pierwszą napotkaną dziewczynę i kiedy pojawia się  słowo „betryzacja”. Początkowo nie domyślałem się, co słowo to będzie oznaczać, coś jednak wiedziałem:   pomiędzy kulturą przyszłości, którą opuścił bohater żeby polecieć do gwiazd, a tą którą zastał po powrocie, musi istnieć jakaś nieprzekraczalna bariera. „

„Uważam się za racjonalistę i nie lubię takich wyznań – wolałbym stwierdzić, że z góry wiedziałem, co zrobię, że wszystko to zostało zaplanowane – ale amicus Plato, sed magis amica veritas. Pomimo to jednak coś można powiedzieć o sposobie powstawania moich książek.

Po pierwsze, nie istnieje dodatnia korelacja pomiędzy spontanicznością pisania a jakością powstających dzieł. W podobny sposób „donosiłem” Solaris i Powrót z gwiazd , a jednak uważam Solaris za dobrą powieść, a Powrót z gwiazd za gorszą (ponieważ kwestie społecznego zła i jego wykorzenienia potraktowane zostały w sposób zbyt uproszczony, nieprawdopodobny a może nawet całkowicie fałszywy.”

„Po drugie, spontaniczność tworzenia nie stanowi nawet gwarancji, że powieść będzie się rozwijać – innymi słowy że fabuła toczyć się będzie bez „stosowania siły”: więcej tekstów musiałem odłożyć ad acta albo wylądowało w koszu niż trafiło do wydawców.

Po trzecie, pisaniu metodą prób i błędów zawsze prędzej czy później towarzyszy zabrnięcie w ślepą uliczkę, co zmusza mnie do wycofania się, a niekiedy dochodzi nawet do „wypalenia surowców” – zasobów niezbędnych do dalszego rozwoju – przechowywanych gdzieś w mojej głowie. Solaris nie byłem w stanie dokończyć przez okrągły rok, a udało mi się to tylko dzięki temu, że dowiedziałem się – od samego siebie – jak powinien wyglądać ostatni rozdział. (Później dziwiłem się jak to możliwe, że od początku nie wydawało mi się to oczywiste.)

I wreszcie, po czwarte, nawet to, co powstawało spontanicznie, nigdy za pierwszym razem nie przybierało ostatecznego kształtu. Większego dzieła (z opowiadaniami jest nieco inaczej) nigdy nie napisałem „liniowo”, jednym ciągiem, a w przerwach pomiędzy sesjami pisania – z przyczyn czysto fizjologicznych nie można bezustannie siedzieć przy maszynie – pojawiały się nowe pomysły wzbogacające to, co już napisałem. Wówczas zmieniałem pierwotny tekst i do fabuły wprowadzałem nowe elementy i zawiłości.”

„jestem rozczarowanym reformatorem świata. W pierwszych powieściach zajmowałem sie utopiami wyrażając w ten sposób pragnienie, żeby nasz świat był równie sielankowy jak przez mnie opisany (są one niedobre w tym sensie, w jakim daremne i błędne oczekiwania są głupie). Moja monografia o fantastyce i futurologii stanowi wyraz rozczarowania beletrystyką i innymi tekstami, które mają uchodzić za naukowe, lecz nie wskazują czytelnikowi kierunku, w którym w rzeczywistości podąża świat. Filozofia przypadku jest natomiast nieudaną próbą stworzenia teorii dzieła literackiego opartej na empiryzmie. Z książki tej miałem taki pożytek, że dzięki niej dowiedziałem się jakie czynniki powodują wzloty i upadki powodzenia dzieł literackich. Z kolei Summa Technologiae dowodzi, że jestem wprawdzie rozczarowanym, ale nie zdesperowanym naprawiaczem świata – nie uważam bowiem, że ludzkość na zawsze już pozostanie „nieuleczalnym, beznadziejnym przypadkiem.””

Fakty: trzy pierwsze książki zatrzymane przez cenzurę. Dopiero zbiór opowiadań „Sezam” 1954 – Gajewska s. 29-30

Dlaczego nie wrócił do Lwowa: s. 62

opisy miast 103-104 do końca

Lem-erudyta:

„W 1946 roku przeprowadziliśmy się ze Lwowa do Krakowa tracąc w wyniku wojny cały dobytek. Mój siedemdziesięciojednoletni ojciec został z tego powodu zmuszony do pracy w szpitalu – nie istniała możliwość założenia prywatnej praktyki. Zamieszkaliśmy w Krakowie w jednym pokoju, ojciec nie miał nawet środków na kupno własnego sprzętu. Przypadkiem przekonałem się jak mogę przyjść rodzinie z pomocą – do pewnego „groszowego” tygodnika napisałem szereg opowiadań (jako kryminały, nie były wcale złe). Poza tym pisywałem także wiersze, drukowane w „Tygodniku Powszechnym”. Wydrukowałem tam także dwie nowele – nie tyle science ficition ile na pograniczu fantazji – oraz opowiadania, które ukazały się tu i tam. Nadal jednak nie traktowałem mego pisania całkiem serio. Zostałem młodszym asystentem Konserwatorium Naukoznawczego założonego przez doktora Mieczysława Choynowskiego. Przedstawiłem mu najdroższe memu sercu prace:  o teorii funkcji mózgu oraz traktat filozoficzny. Choynowski nie pozostawił na nich suchej nitki i wziął mnie pod swoje skrzydła. Tym samym zmusił mnie do czytania dzieł z zakresu logiki, metodologii nauk, psychologii, psychotechniki (teorii testów psychologicznych), historii nauk przyrodniczych oraz wielu innych dziedzin”

„Poza tym dla miesięcznika „Życie Nauki” sporządzałem przegląd periodyków naukowych z punktu widzenia metodologii nauk. Tym sposobem wplątałem się w nieszczęsną aferę z Łysenką, ponieważ streściłem spór pomiędzy nim a rosyjskimi genetykami „w sposób tendencyjny”. Teorię Łysenki o dziedziczeniu cech nabytych uważałem za absurdalną, co po kilku latach się potwierdziło, jednak moje stanowisko w tej kwestii miało dość katastrofalne skutki dla naszego miesięcznika. Podobna historia wydarzyła się nieco później, kiedy w cybernetyce Wienera i Shannona dostrzegłem zalążek nowej ery postępu, nie tylko technicznego, ale cywilizacyjnego. W owym czasie jednak cybernetyka uważana była za „burżuazyjną pseudonaukę”. W tamtych latach na bieżąco zaznajamiałem się z nowinkami z różnych dziedzin nauki, ponieważ w Krakowie powstała instytucja rozdzielająca książki nadchodzące ze Stanów Zjednoczonych (i do pewnego stopnia z Kanady), rozsyłane następnie do wszystkich polskich uniwersytetów. Z nadchodzących paczek mogłem „pożyczać” wszystkie pozycje, które wzbudzały moje zainteresowanie, pośród nich znalazła się również książka Wienera The Human Use of Human Beings. Nocami zachłannie wszystko czytałem, aby jak najszybciej przesłać książki adresatom. W oparciu o przeczytany materiał napisałem powieści których się nie wstydzę:  Eden, Solaris, Niezwyciężony i tak dalej.”



Notatki z ksiązki A. Gajewskiej – wykorzystanie przez Lema wątków autobiograficznych:

Trzynecki i Druk – trylogia Czas nieutracony – s. 105-118, 108, 110, 111

Hogarth, Rappaport – Głos Pana – 119-125

Człowiek z Marsa, Eden, Niezwyciężony – wiwisekcje, całkowita utrata pamięci – 165, 167-8, opowiesc Marsjanina – 175, utrata tożsamości – 177, – różne szczegóły do 185

ŻYCIE W MASKACH I DEMASKACJA – Kareliria, kadłubki: 197-202 – kilka interpreacji? – ukrywanie się wśród okupantów – zarówno żydzi w czasie wojny, jak i maskowanie się w ustroju komunistycznym

Selekcja robotów w PzG – selekcja obozowa? – 205-209

Groza, duchy, dybuk – z jednej strony fascynacja Grabińskim, z drugiej śmierć przez uduszenie – jak w obozie – jednocześnie dość oczywista w kosmosie 209-214


Materiały do panelu o aktualności twórczości/przewidywań Lema (2017, konwent Lemcon w Krakowie). Cytaty z wywiadów, esejów, felietonów – układ tematyczny:

LITERATURA

W 1991 roku, w wywiadzie opublikowanym w Tygodniku Literackim, Stanisław Lem mówił:

„Jestem niespokojny o literaturę z dwóch powodów. […] po pierwsze mamy bardzo mało debiutów, zwłaszcza prozatorskich. Brakuje literackiego narybku. Młodzi, utalentowani ludzie nie mają specjalnego entuzjazmu dla literatury. Jest rzeczą ponurą, że wśród ludzi, którzy reprezentują literaturę, nie ma panów poniżej sześćdziesiątki. Literatura okrutnie się postarzała. Po drugie, niezmiernie trudno pisać w obecnej sytuacji. Marksizm, który do niedawna mógł być jakimś układem odniesienia, jest już martwy. Niedawno przeglądając Dzienniki Gombrowicza, natknąłem się na jego polemiki z marksizmem. Strasznie to zblakło. Marksizm jest dla nas dzisiaj formacją nie tylko zamkniętą, ale całkowicie należącą do historii, zmurszałą. Jest jakimś wielkim nieporozumieniem socjotechniczno-filozoficznym. A przecież, mimo wszystko, marksizm dawał polskiej literaturze szansę na uniwersalność. W tej chwili nie widzę takiej problematyki, która będąc polską, jednocześnie wykraczałaby poza nasze lokalne sprawy i była interesującą ofertą dla świata. […] Na pocieszenie można by powiedzieć, ze w krajach silnego rynku, bardzo zamożnych, literatura też nie kwitnie. Na przykład Francja, jeszcze w pierwszej połowie dwudziestego wieku była niesłuchanie bogata w talenty, a teraz nie ma czego przekładać. […] W niektórych krajach, przykładowo w Stanach Zjednoczonych, pojawia się wtórny analfabetyzm. Ludziom po prostu nie chce się czytać, nawet książki nagrywa się na kasety, żeby móc ich słuchać z walkmana. […] Ja zawsze uważałem, że bogate państwa powinny mieć trzecią drogę do kultury, dzięki której dzieło sztuki byłoby traktowane inaczej, aniżeli paczka herbaty. Mieszkając w okresie stanu wojennego w Austrii, byłem taki głupi i naiwny, że dziwiłem się brakowi pism literackich na tamtym rynku. Napisałem wtedy parę opowiadań, w sam raz dla jakiegoś miesięcznika literackiego. Ale okazało się, ze nie ma ich gdzie umieścić. Wytłumaczono mi, że po prostu publicznosć tego nie potrzebuje i nie kupuje. A na pisma nie przynoszące dochodu nikt tam nie wyłoży pieniędzy. […] Kiedy przeszliśmy z PRLu do Rzeczpospolitej, to wszystko bardzo się zmieniło. Między innymi zmalała rola kultury. Do niedawna mieliśmy kulturę jak piękną dziewicę zamkniętą w klatce. Klatka znikła, ale razem z nią znikła ta dziewica. Zostały tylko szczątki. Jakkolwiek socjalistyczne państwo było mecenasem dość okrutnym i prokrustowym, to jednak mecenasem było. […] Rozpad kultury spowodowany stanem wojennym trwa nadal. Naprawdę nie mamy się czym pochwalić. Co najwyżej mozemy być zadowoleni z tego, ze znajdowaliśmy się w czołówce ruchów niepodlegościowych. Ale stanowczo nie przodujemy w dziedzinie nowatorstwa kulturowego czy literackiego. Jeśli nawet trafiają się sukcesy w skali światowej, to są to indywidualne przypadki. Wszystko się rozleciało – nie ma ani wyrazistych nurtów, ani grup literackich, a jeśli chodzi o teorię literatury, to jest jeszcze gorzej. […] Muszę powiedzieć brutalnie, że nie odczuwam życia kulturalnego w Krakowie.” [TL nr 9/1991, „Homo Sapiens Stultus” – ze Stanisławem Lemem rozmawiał Adam Michajłów]

Minęło ponad ćwierć wieku – czy ta diagnoza jest nadal trafna?

SIECI I KOMPUTERY

Na samym początku były prymitywne jeszcze komputery, pracujące w pojedynkę, jak (starożytny wręcz dla nas dziś) E n i a c. Potem jęły się łączyć; powstały najpierw łącza w sferze uniwersyteckiej, bankowej, następnie – już przeskakuję półwiecze – rozrosła się sieć cała, zwana Internetem i jednocześnie przy radosnych okrzykach chwalców powstał rynek informacyjny, teren wielkich kapitałowych inwestorów, ponieważ jako informacyjny począł się jawić wiek XXI. Byłem i pozostałem sceptykiem, dlatego że prognozy moje, zawarte i w beletrystyce typu SF, i poza nią w tytułach dyskursywnych, sprawdzały się wprawdzie, ale tak, że ich realizacja stawała się okrutnie szydliwa: to, co w mniemaniu racjonalnym powinno było przysparzać ludziom dobra i spełnienia oczekiwań, zwłaszcza wspieranie nadziei na lepszy byt, ulegało konwersji na instrumenty technoporubstwa, komercjalnej trywializacji, w sumie zaś – idiocenia w papkach masowej kultury.  […] W ten sposób wszystko, co miało służyć ludziom, obracało się w ich spętanie, a nawet w opętanie i we wzmacniacze służące śmierci. A chociaż z tego obrazu wynika mi przeświadczenie o nieuchronnej deprawacji krótkiego zwarcia informacyjnego Wszystkiego i Wszystkich ze Wszystkimi, chociaż jeszcze dla wsparcia tych przeczuć nie dysponuję pełną realiów baterią dowodów, przeczuwam niedobre konsekwencje. Informacja jest znów jako wymiana wiadomości służących poznaniu tylko awersem. Rewers nieodłączny od awersu to wielkie rozmiary przestępczości nowego typu. Core Wars. Computer Crime. […] Rzecz jasna, nie jestem wołającym na pustyni samotnym prorokiem informacyjnej szarańczy, bitowego potopu, gwałtów, kradzieży, oszustwa, przesilenia i totalnej falsyfikacji… Dostrzegając zagrożenia, czy też mądrzejąc po szkodzie, kolejne gromady instytucji oraz osób (tak prawnych, jak i fizycznych) zaczynają bronić się, zamiast archaicznych zamków szyfrowych i kodowania stawiając wrażej informacji zapory jako „firewalls”, jako bariery filtrujące, które mają umożliwiać wpływanie własnych informacji w sieć światową, lecz powstrzymywać próbujące wniknąć do chronionego sedna informacyjne wytrychy, nasłane choćby i z drugiego końca świata. Tak zatem Cold War zastępować poczyna Information War. Być może coraz trudniejsze stanie się rozróżnianie ziarna od plew, prawdy od kłamstwa, danych autentycznie wzbogacających wiedzę od falsyfikatów, a przede wszystkim odsiewanie informacyjnego śmiecia. Wirtualne biblioteki, wirtualne domy towarowe stają się wirtualnymi labiryntowiskami. Nie wiem czemu, już teraz wykraczając poza obszar tych wszystkich elektronicznych zmagań, ideałem godnym ścigania i doścignięcia zdaje się fanatykom informacyjnej autostrady i jej bocznych odgałęzień (jak Cyberspace) – człowiek zamknięty w uszczelnionym kokonie elektronicznym, który z innymi ludźmi może się komunikować przede wszystkim za pośrednictwem sieci, który poprzez przewody, dzięki pajęczynie elektronowej, może, nie ruszając się z fotela, zastygły w jednym miejscu, zwiedzać kontynenty, nabywać, kupować, inwestować, poznawać innych ludzi, wieść z nimi dyskursy, grać w sto tysięcy rozmaitych gier i loterii, doznawać rozkosznych szoków na widok innopłciowej nagości, a wreszcie, jak to nazwałem ongiś, podlegać fantomatyzacji.[„Planeta LEMa”, „Rozważania sylwiczne XXVIII”, sierpień 1994]

ŻYCIE CODZIENNE

„B: Jak pan wie, raz w roku jestem zapraszany do Francji, gdzie współuczestniczę w międzynarodowym projekcie nauczania na odległość: wykłady nagrywa się na taśmach numerycznych lub CD-ROM-ach, które rozsyła się studentom mieszkającym w najodleglejszych departamentach Francji i Belgii. To wszystko jest jeszcze w powijakach, ale jasno wskazuje na przyszłość systemu edukacyjnego. Student nie będzie się ruszał z domu, tylko otrzyma CD lub połączy się z portalem internetowym. Jak pan spogląda na tę, nieodległą już, perspektywę?

L: Rozumiem wprawdzie, że to jest nieuchronne, ale jestem absolutnym przeciwnikiem takiego systemu.

B: Ze względu na brak osobistego kontaktu z profesorem lub asystentem?

L: Oczywiście. Czy wie pan, co to jest Körpersprache? Każdy człowiek, który z kimś rozmawia, zwłaszcza z osobą znajomą, wykonuje pewne ruchy, które są „akompaniamentem” jego słów. Dzieje się to nawet przy rozmowie telefonicznej, choć tych ruchów nie widzimy. Poza tym kolosalne znaczenie ma (w irracjonalny zresztą sposób) osobowość wykładowcy, i nie zmienia tego fakt, że genialni uczeni często bywają bardzo złymi wykładowcami, a przeciętni — genialnymi. Indywidualny kontakt ludzki jest bardzo potrzebny. Nie będzie dla nas korzystne, gdy wszyscy zostaniemy owinięci w elektroniczne kokony. Gdybym się trochę wysilił, wskazałbym panu strony moich książek, na których już dawno wszystko to opisałem i skrytykowałem.

B: Więc uważa pan, że jeśli będziemy kontaktowali się ze sobą „ekranem w ekran”, to nie będzie to samo, co twarzą w twarz?

L: Tak, na pewno, prędzej czy później wywoła to poważne uszkodzenia osobowości.” [„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

„B: Ale chyba nie ma pan złudzeń, że jesteśmy już bardzo bliscy wizji świata, w którym ludzie, podłączeni do swoich prywatnych komputerów i kasków, przestaną wychodzić z domów, symulując jedynie własne życie, które stanie się sztuczne i wirtualne. Tym samym zbliżymy się do modelu inżynierii społecznej.

L: Zważywszy na to, że przed panem jest jeszcze wiele lat życia, a moje dobiega już końca, pan powinien bardziej ode mnie ubolewać nad obecnym stanem rzeczy! Mnie na przykład ogarnia żal, że w zimie nie mogę wsiąść do sań zaprzężonych w konia, okrytego skórzaną derką, spod której wyłania się jego zad. Rozumiem oczywiście, że nowoczesny, wszędobylski jeep jest znacznie sprawniejszy, ale to nie to samo. Na pytanie, czy wolisz mieć romans z uroczą żywą kobietą, czy z jej cudowną kopią, którą można rozpoznać po pieczątce na pośladku: „Made in…”, prawie każdy odpowie, że wybrałby tę pierwszą. Prawie każdy.

B: Świat jednak wciąż ulega zmianie. Gdyby mnie pan zapytał, czy wolę wycieczkę w góry, czy pogrążenie się w monitorze w zaciszu domowym, ciągle jeszcze wybrałbym góry. Kiedy jednak proponuję mojemu synowi wspólną wyprawę, odpowiada mi, że woli spędzić czas przed komputerem, gdzie odbywa fikcyjne podróże bez konieczności zmiany miejsca.

L: Powinien więc pan mu uświadomić, że jeżeli nadal będzie prowadził tak bierny tryb życia, to w niedalekiej przyszłości komputer „przyklei mu się do mózgu”, a on straci kontakt z rzeczywistością. Jesteśmy przecież tak skonstruowani, że bez odpowiedniej dawki ruchu żyjemy krócej. Ja każdej nocy poświęcam piętnaście minut na gimnastykę i właśnie dzięki temu siedzę tutaj z panem i rozmawiam.

B: Niestety mój syn należy do generacji, która nie chce słuchać żadnych przestróg ani rad. Proces wirtualizacji życia rozpoczął się już na dobre.

L: Trudno. Ja zaś od kilku miesięcy w ogóle przestałem włączać telewizor. Już mnie nie interesuje, co mają mi do przekazania.” [„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

„L: Mówi się […], że telefony komórkowe, ze względu na przepływ fal radiowych przez głowę, działają kancerogennie na mózg ludzki. Tymczasem jedynym jak dotąd sprawdzalnym statystycznie zjawiskiem jest korelacja pomiędzy używaniem komórek w czasie prowadzenia samochodu a liczbą wypadków. W niektórych krajach słusznie więc wlepia się za to bardzo solidne mandaty, ponieważ człowiek nie potrafi robić zbyt wielu rzeczy naraz. […] Nikt mi nie powie, że szofer, któremu żona zmywa telefonicznie głowę w czasie jazdy samochodem przez centrum miasta, jest w stanie uważać na przechodniów.

B: Ja dość długo broniłem się przed komórką, ale jak pan widzi, też się już poddałem. W efekcie ich umasowienia widać ogromne zmiany w zwyczajach na ulicach, w kinach i teatrach, na zebraniach biznesowych… A jaki będzie skutek wprowadzenia wideofonii komórkowej?

L: No wiadomo: wielki przypływ ogólnego szczęścia. Dzięki Bogu ci, którzy będą go mieli za dużo, zawsze będą mogli ekranik zasłonić dużym palcem albo zalepić go kawałkiem plastra. Od umasowienia Internetu miał nastąpić powszechny wzrost poziomu wiedzy i wykształcenia, ale jak się okazuje, przygniatająca większość internautów używa go głównie do oglądania pornografii. Więc dość łatwo przewidzieć, do czego będzie służyć wideofonia komórkowa. W efekcie otrzymamy „Wielkiego Brata” w wydaniu globalnym. Ponieważ mamy do czynienia z tendencjami ogólnokretynizacyjnymi, w których reality show jest zaledwie drobną składową, więc dawki będzie się zwiększać i zaostrzać. To jest dopiero początek zmian.” [„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

” B: Już w tej chwili wyspecjalizowane służby są w stanie doskonale kontrolować, czym się zajmujemy. Im dalej, tym będzie gorzej — prześwietlą nasze pliki, skompaktują rozmowy, czujniki oplotą nas jak macki, a z czasem może nawet będziemy chodzili na laserowych smyczach, połączeni systemem centralnego sterowania z satelitów. (po namyśle) Co ja mówię, już chodzą — każdy pluton komandosów amerykańskich w Afganistanie miał przynajmniej jeden GPS.

L: Opisałem już tę sytuację w Wizji lokalnej. Wszystkim będzie kierował jakiś automatyczny Nikt, który uniemożliwi nam na przykład wjechanie samochodem na skrzyżowanie na czerwonym świetle, przekraczanie ciągłej linii podczas wyprzedzania, zatrzyma nam pojazd pod znakiem zakazu i wyłączy silnik, gdy usiądziemy za kierownicą po pijanemu. Takich czujników będzie wokół nas kilkanaście bilionów, kontrolować je będzie system transponderów, a cały glob ziemski obmacywać będzie global positioning system. I tak dojdziemy do sytuacji z porzekadła: quis custodiet ipsos custodes. Ja nawet nie bardzo w tej chwili żartuję, bo to jest sytuacja, w której następować będzie stopniowe ubezwłasnowolnienie człowieka, który dostanie się pod opiekę bezosobowych kontrolerów. Nie będzie pan przecież mógł dyskutować z siecią, która zredukuje panu szybkość samochodu w terenie zabudowanym w momencie, gdy musi pan na przykład jechać jak najprędzej, bo akurat umiera panu żona. Niech pan to wytłumaczy mikrokomputerowi pokładowemu, zamontowanemu pod tablicą rozdzielczą! Nic z tych rzeczy. Ja nie mówię, że to się na pewno stanie, ale wyhamować tego typu trendy cywilizacyjne będzie coraz trudniej.” [„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

FIZYKA

„Nie ulega dla mnie wątpliwości, że bardzo daleko jeszcze — wbrew licznym głosom — do zakończenia budowy teoretycznej mikro‐ i makroświata, do chwili, w której moglibyśmy powiedzieć, że wiemy już mniej więcej, co i jak, i że wszystko rozumiemy. Osobiście sądzę, choć umotywować tego nie potrafię, że od dawna poszukiwana cząstka elementarna, tak zwany bozon Higgsa, w ogóle nie istnieje. Bozon ten jest fizykom potrzebny, ponieważ matematyczna struktura istniejącej teraz chromodynamiki kwantowej przedstawia się, mówiąc obrazowo, jak wielka, skomplikowana stalowa konstrukcja, w której zieje dziura, i cząstka taka dziurę tę by wypełniła. Nie mamy nic lepszego niż teorie, nie możemy jednak nic lepszego robić, aniżeli nieustannie je weryfikować, nie powinniśmy natomiast przysięgać na ich niezawodność. Lista problemów otwartych jest w tej dziedzinie długa. […] Nie jesteśmy przystosowani ani do temperatur gwiazdowych, ani do zjawisk zachodzących w dziedzinie kwantowej, i żeby dojść tu albo tam, musimy wysyłać — że się tak w cudzysłowie wyrażę — macki matematyczne, pozwalające nam to i owo wykryć. Uzyskane w ten sposób wyniki ulegają potem próbom falsyfikacji — ale upośrednienia falsyfikacji są coraz bardziej skomplikowane i zawodne. Trochę tak, jakby ktoś chciał za pomocą coraz dłuższych, stopniowo dosztukowywanych i coraz bardziej skomplikowanych szczypiec naprawiać z Ziemi znajdujący się na Księżycu zegarek. Łatwo zrozumieć, jak to jest zawodne i jak wiele rozmaitych prób należałoby wykonać, aby nam się choćby wydawało, że operacja się powiodła; żadnej bowiem pewności mieć nie można.” [„Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fijałkowski”, wyd. II, Kraków 2015 (rozmowy z końca lat 90)]

KOMPUTERY KWANTOWE

cała „chytrość” generalnej koncepcji komputera kwantowego tkwi w tym, co Niemcy zwą aus einer Not eine Tugend machen, czyli jak przekształcić kłopot w zysk (cnotę). I rzeczywiście, właśnie elektronowe superpozycje i ich falowe własności okazałyby się zbawienne, g d y b y udało się kwantowe, na ogólnikowo tu jedynie opisanej zasadzie, komputery budować, uczyniwszy je

A) trwałymi spichlerzami p a m i ę c i

oraz

B) niewrażliwymi na idące z otoczenia wpływy z a k ł ó c a j ą c e.

[…]

Już wiadomo, że jeżeli dwie kwantowe fale w superpozycji zachowują się jak jedna fala (a nazywamy to sprzężenie koherencją), to jeżeli nastąpi dekoherencja, znów mamy do czynienia z dwiema falami. Albert Einstein nie chciał się pogodzić z całą domeną kwantowej nieokreśloności. Typowe dla niej stany gwałcą wszelką klasyczną intuicję o przyczynowym oddziaływaniu. Jeżeli zmierzy się jeden b i t (reprezentowany przez elektron w superpozycji), to drugi „sam jakoś” ustala t e ż swoją wartość (fizyczną i logiczną). Nie zachodzi przy tym oddziaływanie pomiaru pierwszego na drugi p r z y c z y n o w e. Już wiemy, że elektrony mogą być jeden tu, drugi zaś na Jowiszu. Jak długo nie mierzymy, to panuje „niejasność”, czyli nieokreśloność, a jeżeli zmierzymy jeden, to drugi „musi” się tak zachować, żeby jego nieokreśloność t e ż znikła (zazwyczaj robi się wspierające to zjawisko eksperymenty na spolaryzowanych fotonach, albowiem one, jak elektrony, też są i nie są f a l a m i). Jednym słowem, kroczymy tutaj w krainę, aby tak rzec, sprzeczną z regułami kauzalizmu, a zatem naszego myślenia, ukształtowanego przez prosty fakt, iż żyjemy w makroświecie, w którym efekty falowe większych „kawałków” materii są niepostrzegalne. Jeżeli elektronowo umiejscowionych bitów kwantowych mamy więcej, to pojawiają się tak okropne i tak przeciwintuicyjnie powstałe stany, że nie wiem, jak by można o nich bez matematyki w ogóle coś sensownego powiedzieć. Jednak widać spoza owych niejasności przynajmniej to, że w obszarach kwantowych jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia i do wykrycia. Nikt się nie myli obecnie tak jak ci, którzy sądzą, iż nauki ścisłe zbliżają się do swego „finiszu”, do kresu i następne pokolenia uczonych nie będą już miały nic do roboty. [„Planeta LEMa”, „Kwantowy komputer?”, 1995]

EKSPLORACJA KOSMOSU

— Ja wiem doskonale, że na temat wypraw kosmicznych ma pan poglądy sceptyczne. Ale od dwóch lat w NASA mówi się coraz poważniej o perspektywie podróży na Marsa. I to nie są żadne mrzonki, bo prace nad ekspedycją już ruszyły. Co pan na to?

— Proszę pana, ale co my z tego możemy mieć? Mars nie ma pola magnetycznego, a zatem nie posiada ochrony mikrosfery, w rodzaju pasów van Allena. W praktyce oznacza to, że dłuższy pobyt na tej planecie jest dla człowieka śmiertelnie niebezpieczny, bo przecież sztucznej magnetosfery pan mu nie stworzy!

— Tacy głupi to oni w NASA nie są. Amerykanie chcą tam nie tylko polecieć, ale również kombinują, jak się osiedlić.

— Aby z Marsa uczynić planetę mieszkalną, nie wystarczy cały wielodekadowy produkt ziemski! Kropka! To są chore mrzonki ludzi, którzy okropnie się nudzą w NASA, zamiast porządnie ruszyć głowami. Te koncepty są namiastkami projektu prometejskiego, bo zawsze trzeba mieć jakieś gwiazdy przewodnie, ale nic z tego nie będzie. Może pan spać spokojnie.[„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

ŻYCIE POZAZIEMSKIE

— Rozmawiając z panem, nie sposób ominąć kwestii eksploracji kosmosu. Spora część pana twórczości poświęcona została analizie różnych wariantów nieudanego kontaktu człowieka z pozaziemską inteligencją. Podejrzewam, że gdyby dziś pisał pan powieść na temat eksploracji kosmosu w poszukiwaniu innej cywilizacji, bohaterowie nie spotkaliby nikogo. Bo pan już w taką możliwość po prostu nie wierzy, prawda?

— Rzeczywiście, nie biorę już takiej możliwości pod uwagę. Nawet jeden z najwybitniejszych astronomów świata, prof. Josif Samuiłowicz Szkłowski, też w którymś momencie zmienił zdanie na ten temat. Niestety umarł, zanim zdążyłem go zapytać: dlaczego?

Kiedy dziś rano żona zapytała mnie: „Dlaczego jesteś taki markotny?”, odpowiedziałem: „Bo czuję się kosmicznym sierotą”. Pewnie zastanawia się pan, dlaczego? Otóż w książce, którą wczoraj czytałem, […] weryfikowano koncepcję możliwości istnienia wielu zamieszkanych światów. Według autorów, nigdzie w całej naszej Galaktyce, liczącej dwieście kilkadziesiąt milionów gwiazd, nie ma życia. Jeżeli zaś jest, to może dotyczyć wyłącznie bakterii. Na Ziemi egzystowały one ponad dwa biliony lat, a wielokomórkowce rozwijały się przez czterysta pięćdziesiąt milionów lat począwszy od kambru. Ilość warunków koniecznych do tego, ażeby życie mogło „wyskoczyć w górę”, jest tak astronomiczna, że nawet szkoda nad tym spekulować. Niemiłe jest uczucie, że jesteśmy sami we wszechświecie…

— Jakoś nie doznaję od tego metafizycznego wstrząsu. Dlaczego to jest dla pana takie przykre?

— Choćby ze względu na to, że nie dysponujemy żadną krzywą dystrybucji i rozkładu, która mogłaby dać obraz naszej wartości. Nie jesteśmy najgorsi, bo prawdopodobnie jesteśmy jedyni we Wszechświecie i to jest bardzo smutne. Moje poczucie samotności i gorycz stają się jednak tym większe, im więcej pokazują nam idiotycznych filmów amerykańskich, opowiadających o nieustannych spotkaniach zbrojnych Ziemian z jakimiś istotami, które nie wiadomo skąd się wzięły.[„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

BIOLOGIA I MEDYCYNA

„uważam, że rozpoczynający się obecnie rozbieg inżynierii genetycznej i inwazji w procesy życiowe, który już zyskał sobie nazwy takie, jak na przykład genomika itd., będzie szedł dalej. Na pytania, które otrzymuję z różnych stron, odpowiadam ze znacznym powściągiem, ze względu na to, że postęp — czyli przyspieszenie — zachodzący w rozpoznawaniu pewnych molekularnych mechanizmów, które do tej pory czyniły udatną klonację lub inne transgeniczne zabiegi czymś rzadkim i wyjątkowym, sprawia, że sytuacja w tej dziedzinie odmienia się gwałtownie. Częstotliwość sukcesów szybko wzrośnie i tym samym rozszerzy się bardzo zakres działania. […] Ustawodawstwo zawsze intensywnie kulało, nie nadążając za frontem postępu biotechnologii. Zjawisko to dziś się nasila. Słychać czasem, że globalizacja ma same tylko wady. Wcale tak nie jest. Kiedy mamy „Europę ojczyzn”, oznacza to, że w jednej ojczyźnie nie wolno pewnych rzeczy robić, ale w drugiej już tak, bo ich nie zakazano; wystarczy przenieść się kilkaset kilometrów dalej. W niektórych stanach Ameryki robi się doświadczenia, które w innych stanach są zabronione; stan taki sprzyja rozmaitym nadużyciom. Mówiłem już panu o opatentowaniu genomu ludzkiego, co uważam za otwarcie wrót na nieprawdopodobnie wielką przestrzeń możliwych występków przeciwko integralności i godności człowieka. Skutki szczegółowe są nie do przewidzenia. […] przeprowadza się już operacje mikroangioplastyczne, dokonywane przez roboty, choć oczywiście pod kontrolą ludzi. Każdemu człowiekowi, nawet najlepszemu chirurgowi, może o milimetr zadrżeć ręka — dobrze wykonane urządzenie automatyczne jest przed takimi uchybami zabezpieczone. Mówi się też o zupełnie nowych metodach chirurgicznych, i tak dalej — ale to już szczegóły. Jednak rozmaite nowe rodzaje interwencji w organizm ludzki, na czele z najtrudniejszym do osiągnięcia i wciąż nam tylko obiecywanym rozwinięciem frontu farmakopei molekularno–atomowej, która będzie za kołnierz łapała poszczególne wirusy, to jest jeszcze wciąż przyszłość. […] Rozmaici dziennikarze i niedziennikarze z Niemiec czy Austrii pytają mnie, czy będzie można przedłużyć wiek dojrzały. Nie starość! — starość już się nam przedłużyć udaje, ja sam, łykając codziennie mnóstwo pigułek, żyję o kilka lat dłużej niż mój ojciec. Każdy jednak chciałby w wieku lat sześćdziesięciu zachować sprawność trzydziestolatka. Na pytania tego rodzaju uczciwie odpowiedzieć się nie da, aczkolwiek można mnożyć obietnice. Człowiek jest wprawdzie zbudowany z atomów i molekuł, wszystko to razem daje jednak wypadkową, która jest czymś więcej niż sumą poszczególnych składników. […] Inna rzecz, że nie widzę wielkiej przyszłości dla wypraw kosmicznych, z uwagi przede wszystkim na to, że dłuższy pobyt w kosmosie okazuje się dla naszych organizmów bardzo szkodliwy. Jesteśmy stworzeniami ukształtowanymi i wyewoluowanymi na Ziemi, dlatego kosmos nam szkodzi: promieniowaniem, brakiem ciążenia, odwapnieniem kości, a co najgorsze — przyspieszeniem starzenia się, co widać wyraźnie po rocznym już pobycie. Wiemy więc, jak starzenie się przyspieszyć, nie umiemy go, niestety, spowolnić.” [„Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fijałkowski”, wyd. II, Kraków 2015 (rozmowy z końca lat 90)]

„Eksperci twierdzą, że w ciągu najbliższych dwudziestu, trzydziestu lat będziemy już mieli do czynienia ze sztuczną nerką, wątrobą i płucami.

— Sztuczne nerki już są!

— To wiem, ale ja nie mówię o przykuciu chorego do maszyny w klinice albo o noszeniu przez niego wielkiego plecaka-aparatu, z którym łączą go jakieś kable i rurki.

— Toteż najtańszym sposobem tworzenia sztucznych organów jest wyklonowanie ich z cząstek ludzkiego genotypu za pomocą odpowiedniego uteratora. On musi być oczywiście kompatybilny z tkankami danego ustroju. To jest możliwe, ale według mnie dojdzie do tego dopiero w drugiej połowie tego tysiąclecia.

— Gdyby pan powiedział „w drugiej połowie tego stulecia” brzmiałoby to bardziej prawdopodobnie.

— O nie, to nie nastąpi tak szybko! A jeśli chodzi o możliwość substytucji ludzkiego mózgu, to w ogóle byłbym co do tego sceptyczny.

— O mózgu ja również nie myślę. Byłbym jednak większym optymistą, jeśli chodzi o sztuczne organy. Pierwsza transplantacja serca, dokonana przez prof. Christiaana Nethlinga Barnarda, miała miejsce zaledwie trzydzieści lat temu.

— No, teraz faktycznie robi się je jak transplantacje paznokcia. Ale sztuczne serce to już znacznie większy problem, bo do tego trzeba wyprodukować sztuczne sarkomery, a my jeszcze nawet nie opanowaliśmy technologii tworzenia kurczliwych włókien. A dopiero wtedy będą one przypominały mięsień sercowy, który jest tak zwaną zespójnią, a nie normalnym mięśniem prążkowanym. To jest rodzaj splotu, w którym część włókien pracuje, a część jest tylko rezerwą, która uaktywnia się w chwilach wzmożonego wysiłku. Tymczasem wciąż jeszcze w kardiochirurgii używa się elektrycznych pomp z elastyczną membraną. Nie życzę tego nikomu!

Są już oczywiście pierwsze egzemplarze sztucznego serca, o czym pisano szeroko w gazetach, ale to bardzo nieprzyjemna historia, bo wkładają nam do środka dość skomplikowaną maszynerię. Mówiło się też o transplantowaniu serca świni, ale najpierw trzeba wyhodować świnię, która byłaby genowo kompatybilna z organizmem ludzkim. Niestety, nikt jeszcze takiej świni nie widział.”[„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

„pojawianie się ludzi, którzy żyliby sto sześćdziesiąt lat, jest obecnie mało prawdopodobne. Dzieje się tak z powodu dużej ilości nieodwracalnych procesów zachodzących w rozmaitych ośrodkach organizmu, a szczególnie w mózgu. Nawet osiemdziesięcioletni ludzie, którzy rozmawialiby z panem tak jak ja, są rzadkością. Procesy sklerotyczne i miażdżycowe dotykają wszystkich, choć ich tempo i intensywność są naturalnie indywidualne. Do tego mamy jeszcze Alzheimera, Parkinsona i inne przyjemności. W rezultacie staremu człowiekowi niedużo trzeba, żeby umarł.

Może zabrzmi to okrutnie, ale naszym celem nie powinno być przedłużanie życia aż do stu dwudziestu lat. Dużo ważniejsze jest, aby starość nie polegała na zniedołężnieniu, powolnym pogarszaniu się jakości organizmu, nieustannym chromaniu i przerabianiu na własnej skórze niezliczonych przypadłości, które odbierają chęć do życia. A przecież zawsze jeszcze może dojść do nich najgorsze — zidiocenie. Takie czterdzieści lat życia po osiemdziesiątce bynajmniej mnie nie kusi. Jaka to przyjemność? Szczęśliwie w Holandii eutanazja została już zalegalizowana, więc komitety lekarskie decydują tam, czy można już gościa zakatrupić, czy jeszcze nie. […] Osobiście chciałbym mieć pod ręką jakiś lek, który mógłbym sobie łyknąć, gdyby mnie ogarnęła czarna desperacja. Ale żeby miał pan całkowitą jasność: generalnie nie opowiadam się za eutanazją, ponieważ jestem bardzo konserwatywny, a poza tym uważam, że nie należy nikomu wkładać do ręki brzytwy. Oczywiście dla siebie samego robię wyjątek. Z tym, że od razu trzeba dopowiedzieć: kij ma drugi koniec, gdyż obserwujemy światowy trend starzenia się społeczeństw, zmniejszanie się odsetka ilości ludzi zdrowych i zdolnych do pracy, przypadających na populację ludzi chorych i ułomnych. To się będzie na pewno nasilało i wzmagało. […] W Polsce nie można o tym zbyt głośno mówić, więc nie akcentuję tego z pełną mocą, ale rzeczywiście od dawna już twierdzę, że na świecie przeżywamy demopresję i sex wars. To bardzo trudna kwestia, bo w krajach o wysokiej demografii nie wystarczy zwykłe zatrzymanie przyrostu naturalnego, ponieważ nastąpiłoby gwałtowne starzenie się populacji. […]  i dlatego coraz mniejsza liczba osób zawodowo czynnych będzie musiała pracować na coraz większą liczbę emerytów, rencistów i bezrobotnych. Stąd tak częsta, zwłaszcza w krajach drugiego i trzeciego świata, potrzeba posiadania większej ilości dzieci. Bo tylko one będą mogły nas utrzymać. […] Co będzie się działo w najbliższych dziesięcioleciach? Myślę, że dobitnie pokazują to wszystkie eksperymenty ze szczurami, którym pozwala się na swobodne rozmnażanie. Najpierw pojawia się silne pobudzenie, potem ogólne rozwścieczenie, degeneracja gruczołów nadnercza, a na końcu ataki agresji i szału. To wszystko zresztą widoczne jest już obecnie, ale nikt nie zwraca na to uwagi.” [„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

ZMIANY KLIMATYCZNE, EKOLOGIA

B: Uczeni od dawna ostrzegają nas przed skutkami zmian klimatycznych. Na ile poważnie należy traktować te prognozy?

L: Świat pod wieloma względami staje się bardziej burzliwy niż dawniej. […] jednym z poważnych wyzwań, jakie stoją przed USA, jest zbiorowa prognoza zapowiadająca olbrzymie zakłócenia atmosferyczne (m.in. cyklony i huragany), które pojawią się głównie na wybrzeżu atlantyckim. Obliczono, że w przyszłym roku należy spodziewać się strat rzędu stu pięćdziesięciu milionów dolarów, a na przybrzeżnych wyspach setek ofiar śmiertelnych. Nawiasem mówiąc, podobna sytuacja, tylko na znacznie mniejszą skalę, ma miejsce obecnie w Polsce. Myślę oczywiście o zjawiskach rozpętanego klimatu.

B: Jakoś nie zauważyłem, by rząd USA specjalnie się tym przejął. Może uczeni przesadzają?

L: Szkody ponoszone z tytułu zaburzeń klimatycznych należałoby zbilansować ze stratami, jakie mogłaby ponieść gospodarka USA, gdyby się zdecydowano na redukcje szkodliwych zanieczyszczeń przemysłowych. Jeżeli szaleje wielki pożar, lepiej nie dolewać benzyny do ognia. Bardzo trudno ocenić, co będzie kosztowniejsze. Zmierzyć prospektywne zaburzenia gospodarki, wywołane zmasowanymi i ślepymi atakami sił natury jest trudno, zwłaszcza że nie dysponujemy precyzyjnymi prognozami w zakresie synoptycznej prognostyki globalnej. Nie ma również indykatorów pozwalających na przewidywanie trendów i skali produkcji. Rozmaite wskaźniki giełdowe pokazują, że sytuacja nie jest dobra i łatwo może dojść do recesji i kryzysu. Niektórzy nawet mówią, że tkwimy w nich już po uszy. Decydenci mogliby jeszcze ewentualnie podjąć próby osłabienia procesów wzburzenia klimatycznego, ale nakłada się na to gwałtowny postęp technologiczny. Analogiczna sytuacja ma miejsce, gdy widząc małe dziecko, mamy przekonanie, że będzie ono tylko rosło i rosło. Tymczasem rozwój ma swoje zahamowania i nigdy nie przebiega liniowo.

B: W 1984 roku brytyjscy uczeni z British Antarctic Survival odkryli dziurę ozonową i wszczęli alarm. Czy dzisiaj możemy już być pewni, że nie zagrozi ludzkości?

L: Dziura ozonowa to nie jest oczko spuszczone na atmosferycznej pończosze. Ozon jest nam potrzebny ze względu na to, że bez niego w jono- i termosferze nie mogą zachodzić reakcje, które pochłaniają szkodliwe dla życia na Ziemi promienie ultrafioletowe. Nikt panu nie powie, czy tę dziurę da się opanować i ustabilizować. Nie wygląda mi jednak na to, bo ci, którzy mogliby coś w tej sprawie zrobić, czyli możni decydenci tacy jak na przykład prezydent Stanów Zjednoczonych, nie chcą robić nic. Oczywiście każdy jakoś się usprawiedliwia. George W. Bush na przykład twierdzi, że w ten sposób ratuje potencjał ekonomiczny swojego kraju. A przecież wiadomo, że to właśnie wielki przemysł, na którym opiera się jego administracja, wymógł na nim, żeby zrezygnował z planów redukcji emisji spalin do atmosfery. Ta decyzja będzie miała groźne skutki, ale Stany są taką potęgą, że nikt rozsądnie myślący im się nie sprzeciwi.[„Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś”, Kraków 2013 (rozmowa z 2001 roku)]

POLITYKA – ŚWIAT (koniec lat 90.)

„TF: W jednym z artykułów, które publikował pan w latach osiemdziesiątych na łamach „Kultury” jako „P. Znawca”, dojrzał pan w katastrofie czarnobylskiej elektrowni znak technologicznego schyłku Imperium. A jak postrzegał pan perspektywy Imperium wcześniej, choćby pisząc we wczesnych latach pięćdziesiątych „Dialogi”?

SL: Przede wszystkim uważałem, że wyścig zbrojeniowy, zarówno na Ziemi, jak i w kosmosie, którego wierzchołkiem była próba lądowania na Księżycu, przeciąży ekonomikę sowiecką. Sowieci, chcąc dorównać wysiłkom i wynalazkom amerykańskim — choć dorównać im nie mogli — przesuwali coraz większą ilość środków, także w ciężkim przemyśle, w stronę militarno–zbrojeniową. […] W ówczesnych prognozach opierać się musiałem na porównawczych danych dochodów narodowych Stanów Zjednoczonych z jednej, a Związku Radzieckiego z drugiej strony. Podczas gdy dane amerykańskie były mniej więcej zgodne z prawdą, dane publikowane w Sowietach okazały się później zasadniczo fałszywe. Przewidywałem więc krach sowiecki na pierwszą ćwiartkę XXI stulecia, ponieważ liczyłem, że w ZSRR około 12 do 14 procent dochodu narodowego brutto inwestuje się w zbrojenia; w rzeczywistości inwestowano ponad 25 procent! Przypominało to sytuację osła, któremu kładzie się na grzbiet słomę, źdźbło po źdźble, aż mu się kręgosłup złamie.

TF: […] propaganda skupiona wokół wyścigu kosmicznego odnosiła autentyczne sukcesy.

SL: Pewnie tak. Czytałem w „Heraldzie” rozsądny, ale i groźnie brzmiący artykuł Jima Hoaglanda: autor uważa, że cała wojna w Czeczenii i powoływanie się czołówki kremlowskiej na natowskie bombardowanie Serbów służą temu, by odzyskać pozycję równego partnera Ameryki i mocarstwowe priorytety, podczas gdy Rosja jest dziś w rzeczywistości państwem średnim, nie zaś supermocarstwem.

TF: Z wypowiedzi rosyjskich polityków widać wyraźnie, że duma mocarstwowa przetrwała zmianę politycznego systemu.

SL: Oczywiście, ta duma jest szalona, choć na szczęście nie na tyle, by rozpocząć wojnę atomową. Rosjanie bardzo boją się złamania przez Amerykę ich obrony przeciwbalistycznej, i znawcy przestrzegają, by ich zanadto nie wpędzać w kąt; słabszy łatwiej zdecyduje się na użycie takiej broni, gdy uzna, że został osaczony.

TF: Co więc nas czeka w najbliższych dziesięcioleciach?

SL: Żona pokazała mi artykuł z pisma „Nowoje wriemia”, przedrukowany przez nasze „Forum”. Piszą tam, że w przyszłym stuleciu nadejdzie koniec Rosji, Indiom, Chinom i Stanom Zjednoczonym. W rozpad Stanów Zjednoczonych nie wierzę; co będzie za tysiąc lat, oczywiście nie wiem, ale w nadchodzącym stuleciu to się nie stanie, choć niby zachodnia część USA rozwija się teraz bardziej dynamicznie. Równocześnie nie można, niestety, liczyć na to, by szybko powstały — skądinąd bardzo pożądane — Stany Zjednoczone Europy.” [„Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fijałkowski”, wyd. II, Kraków 2015 (rozmowy z końca lat 90)]

POLITYKA – POLSKA (koniec lat 90.)

„Wszyscy chcą ode mnie prognoz, ale nie literackich, tylko dotyczących ogółu wydarzeń na świecie. A ja cały czas mówię, ze stoimy na takiej historycznej obrotnicy, nie wiedząc, jak ona się ostatecznie ustawi. Prognozy polityczne są niezmiernie ryzykowne, a praktycznie niemożliwe. […] Od czasu, kiedy futurologia zaczęła chorować i nic się nie sprawdzało, modne stało się powiedzenie: Nic tak szybko się nie starzeje, jak przyszłość. Paradoksalnie to samo można powiedzieć o przeszłości. Wbrew pozorom przeszłość jest w dużym zakresie modyfikowalna. Na przykład: powszechna jest teraz idealizacja II Rzeczpospolitej. Ja pamiętam dość dobrze ten okres między wojnami, ponieważ to był czas mojego dzieciństwa i młodości. Kraj był wtedy straszliwie biedny, nieporównywalnie biedniejszy nie tylko od Francji i Niemiec, ale także od Czechosłowacji. A dzisiaj ludziom się wydaje, ze tamta Polska była krajem powszechnego dobrobytu i sprawiedliwości. Faktem jest, że w sklepach i na wystawach była obfitość towarów, nie wywoływało to jednak takich wściekle niezaspokojonych apetytów ludzkich jak obecnie Społeczeństwo było silnie hierarchicznie ustratyfikowane, dzieki czemu ludzie mieli horyzont konsumpcji ograniczony do ich możliwości i pozycji społecznej. Dzisiejsza wizja II Rzeczypospolitej jako kraju równego dla wszystkich dostatku jest więc wielkim wypaczeniem świadomości społecznej. […] Nawet Kościół ma niemądre i nieroztropne podejście do pewnych spraw. Jakkolwiek kocham Papieża, to jednak uważam, że powinien więcej interesować się polityką, a mniej tym, co dzieje się w łóżkach, ponieważ jest to sprawa drugorzędna w obliczu straszliwych zagrożeń, jakie stoją przed światem. Nie można uważać za jednakowo ważne kwestie doktrynalnej akceptacji środków antykoncepcyjnych i faktu, że czterdzieści tyięcy dzieci codziennie umiera z głodu. Ja się czuję zgorszony, kiedy jakiś ksiądz profesor pisze w Tygodniku Powszechnym, że trzeba ochraniać życie poczęte. No to ochraniajcie to życie poczęte! Ale nie tylko w momencie, kiedy się ono poczyna, lecz także po przyjściu dziecka na świat.” [TL nr 9/1991, „Homo Sapiens Stultus” – ze Stanisławem Lemem rozmawiał Adam Michajłów]

„Trzeba jednego albo dwóch pokoleń, żeby zmienić przekonania wpojone ludziom przez lata indoktrynacji. System demokratyczny, raczkujący i kulejący jak u nas i w innych krajach dawnego sowieckiego bloku, każe pamiętać o słowach Sorosa: słaby rząd jest nie mniejszym zagrożeniem społecznym aniżeli totalitaryzm. Dlatego do takiej pasji doprowadza mnie traktowanie Leppera, który przecież notorycznie łamie prawo, jako pełnoprawnego partnera do negocjacji. Te jego garnitury od Armaniego i podróże — kto za nie płaci? […] Im dłużej wychowywane jest społeczeństwo, im lepiej rozumie samoograniczenia demokratyczne […]. „Polityka” czy też „Wprost” podały wyniki sondażu Pentoru, w którym pytano: Co byś gotów był dać za odejście Balcerowicza? Niektórzy chętnie godzili się nawet, by dolar kosztował pięć złotych. Ekonomika jest skomplikowanym mechanizmem i ludzie nie dostrzegają po prostu dalszych ogniw kauzalnych rozmaitych procesów. Tymczasem znajdujemy się w epoce tak daleko posuniętej globalizacji, że całkowita autarkia jest niemożliwa do pomyślenia. Żadne państwo na świecie nie zdoła dziś jej zachować.”

„Brak nam rozsądnych i dobrze poinformowanych ludzi, za mało też łożymy na naukę. Dwudziesty pierwszy wiek będzie wielkim wyzwaniem, ale nie dla gadułów! Najważniejsze zaś i zarazem bardzo trudne wydaje mi się odtworzenie poczucia narodowej jedności — nie tej, która się rodzi dopiero w obliczu zagrożenia. Trzeba nauczyć się myśleć na co dzień w kategoriach państwa i jego przyszłości. Nie widać w Polsce ludzi, którzy zdobyliby się na spojrzenie […] poza granicami interesów partyjnych czy finansowych. Czytam, że musimy ratować kopalnie, hutnictwo i nie wiem co jeszcze, że musimy dotować te i inne produkty, a infrastruktura, autostrady mogą poczekać. Nie mogą! Owszem, to są inwestycje kapitałochłonne, ale bez nich rozwój nie jest możliwy. Czesi, a nawet Słowacy, znacznie nas w tym punkcie wyprzedzili. Świat się szybko zmienia, i ten, co stoi w miejscu, w rzeczywistości się cofa. Albo zostaniemy — przepraszam za słowo — na jakimś strasznym zadupiu, albo dołączymy do Europy Zachodniej, która sama powinna się mocno zebrać w sobie.” [„Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fijałkowski”, wyd. II, Kraków 2015 (rozmowy z końca lat 90)]


PRZYPADEK I ŁAD

(autobiografia Stanisława Lema, przygotowana jako wystąpienie (gdzie: Berlin? 1982? z jakiej okazji?) – w tłumaczeniu Tomasza Lema)

Przystępując do pisania autobiografii świadom jestem dwóch przeciwstawnych sił powodujących moją ręką. Jedną z tych skrajności jest przypadek, drugą kształtujący życie porządek. Czyżby wszystko, co sprawiło, że przyszedłem na świat i przetrwałem, pomimo że wielokrotnie groziła mi śmierć, aby w końcu zostać pisarzem – i to jeszcze takim, który nieustannie stara się godzić ze sobą sprzeczne elementy realizmu i fantastyki – może być postrzegane wyłącznie jako rezultat niezliczonej ilości przypadków? A może jednak zadziałała jakaś predestynacja – nie w formie nadprzyrodzone mojry, nie skrystalizowana w los kiedy leżałem jeszcze w kołysce, lecz gdzieś we mnie kiełkująca – powiedzmy w mym genetycznym dziedzictwie, jak przystało na agnostyka i empiryka?

W każdym razie roli jaką przypadek odegrał w mym życiu nie sposób pominąć. Kiedy w 1915 roku poddała się przemyska twierdza mój ojciec jako lekarz armii Austro-Węgier dostał się do rosyjskiej niewoli. Po niemal pięciu latach w chaosie rosyjskiej rewolucji zdołał powrócić do rodzinnego Lwowa i – o czym wiem z jego opowiadań – co najmniej raz jako oficer, a więc „wróg klasowy”, miał zostać na miejscu rozstrzelany. Z życiem uszedł tylko dlatego, że kiedy prowadzono go na egzekucję rozpoznał go idący chodnikiem ukraińskiego miasteczka żydowski fryzjer ze Lwowa. Fryzjer osobiście golił komendanta miasta, a zatem mógł się wstawić za ojcem. Tylko dlatego mego ojca – który jeszcze nim nie był – wypuszczono na wolność i mógł powrócić do Lwowa, do narzeczonej. Historię tę, ze względów estetycznych nieco bardziej złożoną, czytelnik może odnaleźć w fikcyjnej recenzji (De Impossibilitate Vitae Cezara Kouski) w mej Doskonałej Próżni. Tam przypadek stanowi uosobienie losu – gdyby fryzjer znalazł się w uliczce o minutę później dla mego ojca nie byłoby już ratunku. Usłyszałem od niego tę historię, gdy byłem małym chłopcem, może dziesięcioletnim, kiedy nie potrafiłem jeszcze oddawać się abstrakcyjnym rozważaniom przeciwstawiającym kategorie przypadku i losu. Ojciec został szanowanym, dość zamożnym lwowskim lekarzem (laryngologiem). W biednym kraju, jakim była przedwojenna Polska, niczego mi nie brakowało. Miałem i francuską guwernantkę i niezliczone ilości zabawek, a świat w którym dorastałem uważałem za coś niebywale stabilnego. Skoro jednak tak było, dlaczego jako gustujące w samotności dziecko wymyśliłem sobie niezwykłą zabawę, którą opisałem później w Wysokim Zamku?

Zabawa przenosiła mnie w zmyślone światy, jednak wcale nie wyobrażałem ich sobie w sposób bezpośredni. Jako uczeń produkowałem mnóstwo ważnych dokumentów:  legitymacji, zaświadczeń, paszportów, dyplomów i aktów prawnych na mocy których otrzymywałem niezliczone bogactwa, szlacheckie tytuły oraz władzę, albo też „najwyższe pełnomocnictwa”, zezwolenia, zaszyfrowane dowody i kryptogramy najwyższej wagi –  a wszystko to odnosiło się do kraju, którego próżno szukać na mapie. Czyżby towarzyszyło mi poczucie niepewności?  Czyżby zabawa wzięła się z podświadomego poczucia zagrożenia?  Nic mi o takich przyczynach nie wiadomo. W szkole byłem dobrym uczniem. W kilka lat po drugiej wojnie światowej od pewnego starszego człowieka zajmującego jakieś stanowisko w przedwojennym szkolnictwie dowiedziałem się, że kiedy zbadano iloraz inteligencji wszystkich uczniów gimnazjów – musiało być to w roku 1936 lub 1937 – uzyskałem 180 punktów i – wedle słów tego człowieka – byłem najinteligentniejszym dzieckiem w całej południowej Polsce. Przed wojną nie miałem o tym pojęcia, wyników badań nie ujawniono. W każdym razie w tym sensie stanowiłem już jakiś wyjątek od powszechnej przeciętnej. Jednak w żadnej mierze wysoki iloraz inteligencji nie mógł okazać się pomocny w przeżyciu niemieckiej okupacji na terenie Generalnej Guberni. W tym okresie w sposób bardzo bezpośredni i „praktyczny” dowiedziałem się, że nie jestem „Aryjczykiem”. Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew. Udało nam się jednak uniknąć uwięzienia w getcie – dzięki fałszywym dokumentom wraz z rodzicami zdołałem przetrwać ten czas.

Chcę jednak jeszcze powrócić do dzieciństwa w przedwojennej Polsce. Moje pierwsze lektury były dość szczególnego rodzaju. Były to atlasy anatomiczne i dzieła medyczne należące do ojca, które przeglądałem w czasach kiedy z trudem potrafiłem coś przeczytać, a tym mniej z nich rozumiałem, że medyczna biblioteka ojca składała się z książek niemieckich i francuskich – po polsku była jedynie beletrystyka. Widok szkieletów, starannie otwartych ludzkich czaszek, mózgów naszkicowanych na wielokolorowych tablicach oraz spreparowanych jelit z magicznie brzmiącymi łacińskimi nazwami był moim pierwszym kontaktem ze światem książek. Buszowanie w bibliotece ojca należało naturalnie do rzeczy najsurowiej zakazanych i właśnie dlatego tak bardzo mnie pociągało, jako przedsięwzięcie niedozwolone i tajemnicze. Należy do tego jeszcze dodać ludzką kość. Za szklanymi drzwiami regału ojca leżała kość czaszki – os temporis – usunięta podczas trepanacji. Przypuszczalnie był to relikt z czasów, kiedy ojciec studiował medycynę. Kilkakrotnie miałem ją w ręce,  nie towarzyszyły temu jednak żadne nadzwyczajne doznania (żeby tego dokonać musiałem wykraść ojcu klucz). Wiedziałem czym była, ale nie bałem się, byłem raczej zaciekawiony. Jej otoczenie – rzędy grubych medycznych tomów – wydawało się najzupełniej naturalne: dziecko, nie posiadając żadnego układu odniesienia, nie potrafi dokonać rozróżnienia pomiędzy banałem a tym, co niezwykłe. Kość, a właściwie jej beletrystyczne odwzorowanie, pojawia się w mojej powieści Pamiętnik znaleziony w wannie . W książce kość urosła do całej czaszki, gładko odjętej od zwłok, która odgrywa jakąś nie do końca przeze mnie uświadomioną rolę. Czaszka tego rodzaju znajdowała się w posiadaniu mego wuja, brata matki, który także był lekarzem. Nazajutrz po wkroczeniu Wehrmachtu do Lwowa został zamordowany. (W owym czasie zginęło także wielu Polaków nie będących Żydami – profesorowie uniwersytetu oraz Boy-Żeleński. Zabrano ich nocą z domów i rozstrzelano.)

Jaki właściwie obiektywny, to znaczy nie wymyślony przeze mnie, nie składający się z samych tylko skojarzeń, związek istnieć może pomiędzy tymi częściami ludzkiego szkieletu a erą Holokaustu?  Czy związek ten jest tylko czystym przypadkiem, zbiegiem okoliczności? Moim zdaniem tak właśnie jest. Nie wierzę w przeznaczenie czy predeterminację. Zamiast pierwotnej harmonii potrafię sobie najwyżej wyobrazić (w oparciu o życiowe doświadczenia) pierwotną dysharmonię, prowadzącą do szaleństwa i chaosu. W każdym razie moje dzieciństwo z pewnością było spokojne i arkadyjskie – zwłaszcza w porównaniu z tym, co czekało mnie w następnych latach.

Byłem molem książkowym. Czytałem wszystko co wpadało mi w ręce:  wielkie narodowe poematy, powieści, książki popularnonaukowe (do dziś pamiętam, że książki tego rodzaju, jakimi obdarowywał mnie ojciec, kosztowały siedemdziesiąt złotych – cenę wydrukowano w środku – wówczas była to prawdziwa fortuna, za taką sumę można było kupić cały garnitur.)  Ojciec naprawdę mnie rozpieszczał. W jego anatomicznych atlasach – pamiętam to do dziś – oglądałem z wielkim zainteresowaniem męskie i żeńskie narządy płciowe. Szczególnie interesowało mnie kobiece łono jako coś pajęczego, może niekoniecznie budzącego obrzydzenie, ale z pewnością nie mającego nic wspólnego z erotyką. Wydaje mi się, że w późniejszym okresie moje dorastanie przebiegało całkowicie normalnie. Jednak studia medycyny i miesięczny staż w szpitalu jako położnik przyczyniły się do tego, że nie łączę dzisiejszej pornografii z popędem płciowym i chucią, lecz z rycinami w anatomicznych atlasach ojca i przeprowadzanymi przeze mnie badaniami ginekologicznymi. Myśl, że mężczyzna może odczuwać podniecenie na widok samych tylko narządów płciowych kobiety wydaje mi się zdumiewająca. Wiem dobrze, że tak właśnie ma się sprawa z libido, z instynktami wbudowanymi w nasze zmysły, zaprogramowanymi przez ewolucję. Jednak potrzeba odbycia stosunku bez miłości uderza mnie podobnie jak przemożna potrzeba zjadania łyżkami soli i pieprzu tylko dlatego, że potrawy bez tych przypraw są pozbawione smaku. Nie odczuwam ani wstrętu ani pociągu dopóki nie pojawi się ta specyficzna erotyczna więź, zwana miłością.

Jako ośmioletni chłopiec zakochałem się w pewnej dziewczynce. Nie wypowiedziałem do niej nawet słowa, jednak często obserwowałem ją w pobliskim parku. Dziewczynka nie była świadoma moich uczuć, najprawdopodobniej w ogóle nie zauważyła mojej obecności. Była to długa, namiętna miłość, pozbawiona jednak konkretów czy myślenia życzeniowego. Nie zależało mi na poznaniu jej. Moje uczucia ograniczały się do wielbienia z pewnej odległości – i niczego więcej. Niechaj psychoanalitycy jak chcą tłumaczą uczucia małego chłopca. Nie zamierzam tego komentować;  uważam, że taki epizod można zinterpretować zupełnie dowolnie.

Wspomniałem na początku przeciwstawne tendencje przypadku i porządku, zbiegów okoliczności i predestynacji. Dopiero w trakcie pisania Wysokiego Zamku przez głowę przeszła mi myśl że mój los, moja pisarska profesja, kiełkowała już we mnie kiedy oglądałem szkielety i galaktyki w astrofizycznych atlasach, rekonstrukcje olbrzymich archozaurów mezozoiku oraz liczne wielokolorowe tablice przedstawiające ludzki mózg. Albo, żeby to lepiej wyrazić, bodźce zewnętrzne oraz wrażenia zmysłowe współkształtowały moją wrażliwość – co oczywiście jest tylko przypuszczeniem.

Nie tylko wymyślałem fantastyczne królestwa i dostojne urzędy, dokonywałem także wynalazków i „projektowałem” prehistoryczne zwierzęta, których brakowało w paleontologii. Wymyśliłem na przykład samolot w kształcie olbrzymiego wklęsłego lustra, skupiającego światło na znajdującym się w ogniskowej kotle parowym. Na obwodzie lustra znajdowały się turbiny napędzające pojazd za pomocą wirników, jak helikopter, a energia pochodzić miała z promieni słonecznych. Ten dziwoląg miał latać bardzo wysoko, nad chmurami i naturalnie tylko za dnia. Nie zdając sobie z tego sprawy wymyślałem także urządzenia od dawna istniejące, na przykład mechanizm różnicowy. W grubych zeszytach rysowałem zabawne maszyny, ot choćby rower, na którym jeździło się jak na koniu, unosząc się w siodełku w górę i w dół. Ostatnio widziałem gdzieś urządzenie przypominające taki rower – chyba w angielskim „New Scientist”, choć nie jestem pewien czy właśnie tam.

To doprawdy ciekawe, że nikomu nie pokazywałem mych rysunków. Chowałem je zarówno przed szkolnymi kolegami jak i rodzicami, i nie mam jednak pojęcia dlaczego tak postępowałem. Być może powodowała mną dziecięca fascynacja tajemniczością. Jednak w przypadku zabaw z wystawianiem paszportów i przepustek, dających prawo wstępu na przykład do podziemnego skarbca, było chyba inaczej. Przypuszczam, że nie chciałem zostać wyśmiany, bo choć widziałem, że to tylko zabawa, traktowałem ją niezwykle poważnie. Cząstkę tego świata ukazałem w Wysokim Zamku, książka zawiera jednak tylko niewielki fragment moich wspomnień. Dlaczego?  Na pytanie to potrafię częściowo odpowiedzieć. Po pierwsze, w Wysokim Zamku pragnąłem przenieść się w przeszłość,  ku dziecku jakim byłem, i do minimum ograniczyć „dorosłe” i „dojrzałe” odautorskie komentarze. Po drugie, podczas dojrzewania książka przeszła przez estetyczny filtr przypominający proces samoorganizacji, a zamieszczenie w tym kanonie niektórych wspomnień wywołałoby dysonans. Nie oznacza to, że zamierzałem ukrywać pewne fakty dlatego, że towarzyszy mi poczucie winy czy wstydu. Jednak pewne wspomnienia po prostu nie pasowały do tonu jakim opowiadam o swoim dzieciństwie. Chciałem dokonać niemożliwego – z całego życia wydobyć esencję mego dzieciństwa, w jego najczystszej formie:  obrać je z późniejszych warstw na które złożyła się wojna, masowa zagłada i eksterminacja, noce w schronach podczas nalotów, życie pod fałszywym nazwiskiem, wieczne ukrywanie się i wszystkie inne zagrożenia – tak jakby ich nigdy nie było. Albowiem nic przecież z tego nie istniało kiedy byłem dzieckiem, a nawet szesnastoletnim gimnazjalistą.  W książce uprzedzam o tym czytelnika;  nie pamiętam dokładnie gdzie, ale dałem do zrozumienia, że pewnych spraw nie będę poruszał, gdzieś w nawiasie pojawia się uwaga, że człowiek potrafi napisać szereg autobiografii zdecydowanie różniących się od siebie, w zależności od przyjętego punktu widzenia i kryteriów wyboru.

Znaczenie kategorii „porządku” i „przypadku” w ludzkim życiu uzmysłowiłem sobie w czasie wojny w sposób jak najbardziej praktyczny i instynktowny zarazem – jak gonione, zaszczute zwierzę, a nie myślący człowiek. Przekonałem się, że różnica pomiędzy życiem a śmiercią może zależeć od drobiazgów:  od wyboru ulicy którą pójdzie się do pracy, od decyzji, czy przyjaciela odwiedzi się o pierwszej czy dwadzieścia minut później, od tego czy drzwi zastanie się otwarte czy zamknięte. Równocześnie jednak nie twierdzę, że wiedziony instynktem, aby przetrwać stosowałem strategię minimaksu sprowadzającą się do nadzwyczajnej ostrożności. Przeciwnie, bezustannie narażałem się na niebezpieczeństwo – czasami uważałem to za konieczne, ale w wielu przypadkach postępowałem tak z bezmyślności czy nawet głupoty. Toteż kiedy myślę dzisiaj o tak idiotycznym zachowaniu nadal zastanawiam się – nie mogąc wyjść ze zdumienia – dlaczego właśnie tak postępowałem. Wykradanie amunicji z tak zwanego Beutepark der Luftwaffe we Lwowie i przekazywanie jej jakiemuś nieznajomemu człowiekowi, o którym wiedziałem tylko, że  działa w ruchu oporu, uważałem za swój obowiązek. (Byłem zatrudniony w niemieckiej firmie i miałem dostęp do tego składu.)  Jednak kiedy polecono mi przenieść broń z miejsca na miejsce tuż przed godziną policyjną i kategorycznie zakazano wsiadania do tramwaju, nie usłuchałem i stanąłem na stopniu. „Czarny”, ukraiński policjant z sił wspomagających niemieckie oddziały okupacyjne, wskoczył na stopień tuż za mną i wyciągnął rękę, aby dosięgnąć uchwytu. Gdyby wyczuł pod moim płaszczem broń oznaczałoby to dla mnie smutny koniec. Moje postępowanie było zarazem aktem niesubordynacji, lekkomyślności i głupoty. Czy było to wyzwanie rzucone losowi czy tylko głupota?  Do dziś zadaję sobie to pytanie.

Łatwiej przychodzi mi wytłumaczenie dlaczego wielokrotnie pomimo ryzyka bywałem w getcie, kiedy było jeszcze otwarte –  miałem tam znajomych. O ile wiem niemal wszyscy jesienią 1942 roku trafili do komór gazowych w Bełżcu.

W tym miejscu rodzi się pytanie czy wszystko, co opowiedziałem do tej pory w ogóle jest istotne, to znaczy czy ma jakiś bezpośredni związek z moją profesją i pisanymi przeze mnie utworami – oczywiście z wyjątkiem autobiograficznego Wysokiego Zamku. Wierzę, że taki kauzalny związek istnieje – że nie przypadkiem w mym pisarstwie tak wielką rolę przypisuję właśnie przypadkowi jako sile kształtującej ludzki los. Żyłem przecież w bardzo różniących się od siebie systemach, nie tylko doświadczyłem wielkich różnic pomiędzy biedną, lecz niezależną (kapitalistyczną, jeśli już trzeba użyć tego słowa) przedwojenną Polską, przeżyłem Pax Sovietica w latach 1939-1941, okupację niemiecką, powrót armii czerwonej i lata powojenne w jakże odmiennej Polsce, ale równocześnie uzmysłowiłem sobie także pewną kruchość wspólną wszystkim systemom społecznym. Przekonałem się także, jak ludzie zachowują się w warunkach ekstremalnych, jak nieprzewidywalne może okazać się ich zachowanie w wielkim napięciu. Dobrze pamiętam uczucia jakie towarzyszyły mi przy lekturze Mr. Sammlers’s Planet Saula Bellowa. Książkę uważałem za bardzo dobrą – tak dobrą, że czytałem ją wielokrotnie. Jednak większość tego, co Bellow zgotował swemu bohaterowi Sammlerowi w okupowanej przez Niemców Polsce nie brzmiała dobrze. Utalentowany pisarz musiał przeprowadzić szczegółowe badania, zanim przystąpił do pracy i popełnił tylko jeden oczywisty błąd – obdarzył polską pokojówkę zupełnie niepolskim imieniem. Ten błąd jednak można by naprawić jednym ruchem pióra. Mnie jednak trapiło coś innego – nie przemawiała  do mnie aura, to niemożliwe do opisania Coś, co wyrazić językiem można tylko wtedy, kiedy samemu doświadczyło się opisanej sytuacji. Kłopot z powieścią nie polegał na tym, że opisywane wypadki sprawiały wrażenie nieprawdopodobnych – w owym czasie działy się rzeczy najdziwniejsze i najbardziej nieprawdopodobne. Chodziło raczej o wrażenie, że Bellow poznał te wydarzenia „z drugiej ręki” i znalazł się w sytuacji badacza, który otrzymał próbki jakiegoś okazu w oddzielnych paczkach i stara się z powrotem wszystko odtworzyć. To tak, jakby mieszanina tlenu, azotu i pary wodnej wraz z wonią kwiatów miały wzbudzić w nas wspomnienie zapachu pewnego lasu o poranku. Nie wiem czy coś takiego jest zupełnie niemożliwe, z pewnością jednak byłoby to diablo trudne. U Bellowa wyczuwam dysonans, do chemicznego związku przyplątały się jakieś zanieczyszczenia. Tamte dni rozsadziły i zamieniły w proch wszystkie konwencje narracji literackiej. Niepojętej daremności ludzkiego istnienia w obliczu masowej zagłady nie sposób przekazać techniką literacką, która jądrem opowieści czyni jednostki lub niewielkie grupy. To tak jakby ktoś zapragnął odtworzyć Marilyn Monroe na podstawie dokładnego opisu wszystkich molekuł jej ciała – to byłoby niemożliwe. Nie potrafię naturalnie powiedzieć, czy ta nieadekwatność narracji była przyczyną dla której zacząłem pisać science fiction, przypuszczam jednak – to odważne stwierdzenie – że wybrałem fantastykę naukową ponieważ zajmuje się ludźmi jako gatunkiem (a raczej wszelkimi możliwymi gatunkami istot rozumnych, których przypadkiem szczególnym są ludzie). Science Fiction powinna zajmować się całymi gatunkami a nie tylko jednostkami, bez względu na to czy są one świętymi czy potworami.

Możliwe, że dlatego po pierwszych próbach (czyli po pierwszych utworach science fiction) zbuntowałem się przeciwko paradygmatowi gatunku, który w USA przeobraził się w skamielinę. Dopóki nie znałem tej fantastyki – a nie znałem jej długo (aż do 1956 czy 1957 roku zagraniczne książki nie były w Polsce dostępne) – sądziłem, że rozwój pójdzie w kierunku zapoczątkowanym przez H. G. Wellsa w Wojnie Światów. Wells niczym naczelny wódz zajął stanowisko na wzgórzu, skąd mógł obserwować cały gatunek w sytuacji ekstremalnej. Wells przewidywał przyszłość pełną katastrof i muszę przyznać, że się nie mylił:  trafność jego spostrzeżeń mogłem docenić w czasie wojny, kiedy wielokrotnie czytałem jego powieść.

Dziś jestem zdania, że moje pierwsze powieści science fiction pozbawione są wszelkiej wartości (pomimo że doczekały się licznych wydań i zyskałem dzięki nim światowy rozgłos). Pisałem je – na przykład Astronautów wydanych w 1951 roku – z pobudek, które i dziś rozumiem, choć przedstawiony w nich świat zdecydowanie przeczy wszystkim moim życiowym doświadczeniom. W książkach tych „zły” świat miał przeobrazić się w „dobry”.

W latach powojennych nie było innego wyboru:  pomiędzy nadzieją i rozpaczą, pomiędzy historycznie bezpodstawnym optymizmem i uzasadnionym sceptycyzmem, który z taką łatwością mógł przeobrazić się w nihilizm. To naturalne, że chciałem opowiedzieć się za optymizmem i nadzieją!  Jednak moja pierwsza powieść jest realistyczna, napisałem ją (to znowu przypuszczenie) po to, żeby pozbyć się ciążących doświadczeń wojny, aby wyrzucić je z siebie niczym ropę i pozbyć się ich ciśnienia i ciężaru (być może jednak napisałem tę książkę także i dlatego, aby nie zapomnieć;  jeden motyw mógł towarzyszyć drugiemu). Powieść nosi tytuł Szpital Przemienienia. Pewien niemiecki recenzent dopatrzył się w niej dalszego ciągu Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna:  to, co u Manna było jedynie zwiastunem, odległym pomrukiem wówczas jeszcze skrywającej się za horyzontem czasu burzy, w mej powieści przeobraża się w ostatni piekielny krąg, logiczne następstwo przewidywanego „upadku Zachodu” w postaci masowej zagłady. Wieś, szpital dla umysłowo chorych, zespół lekarzy – nic takiego w rzeczywistości nie istniało, było jedynie owocem mojej wyobraźni. Jednak osoby chore umysłowo – i nie tylko one – rzeczywiście masowo mordowano w okupowanej Polsce. Powieść tę napisałem w 1948 roku, na ostatnim roku studiów. Ukazała się jednak dopiero w 1955 roku, ponieważ nie odpowiadała ówcześnie obowiązującym socrealistycznym wzorcom. Bez przesady mogę  powiedzieć, że w owym czasie zajmowałem się mnóstwem spraw naraz.

W 1946 roku przeprowadziliśmy się ze Lwowa do Krakowa tracąc w wyniku wojny cały dobytek. Mój siedemdziesięciojednoletni ojciec został z tego powodu zmuszony do pracy w szpitalu – nie istniała możliwość założenia prywatnej praktyki. Zamieszkaliśmy w Krakowie w jednym pokoju, ojciec nie miał nawet środków na kupno własnego sprzętu. Przypadkiem przekonałem się jak mogę przyjść rodzinie z pomocą – do pewnego „groszowego” tygodnika napisałem szereg opowiadań (jako kryminały, nie były wcale złe). Poza tym pisywałem także wiersze, drukowane w „Tygodniku Powszechnym”. Wydrukowałem tam także dwie nowele – nie tyle science ficition ile na pograniczu fantazji – oraz opowiadania, które ukazały się tu i tam. Nadal jednak nie traktowałem mego pisania całkiem serio. Zostałem młodszym asystentem Konserwatorium Naukoznawczego założonego przez doktora Mieczysława Choynowskiego. Przedstawiłem mu najdroższe memu sercu prace:  o teorii funkcji mózgu oraz traktat filozoficzny. Choynowski nie pozostawił na nich suchej nitki i wziął mnie pod swoje skrzydła. Tym samym zmusił mnie do czytania dzieł z zakresu logiki, metodologii nauk, psychologii, psychotechniki (teorii testów psychologicznych), historii nauk przyrodniczych oraz wielu innych dziedzin. Choć nie kryłem się z nieznajomością angielskiego, musiałem czytać i anglojęzyczne dzieła – bez niczyjej pomocy. Były one jednak na tyle interesujące, że ze słownikiem w ręce rozszyfrowywałem je niczym Champollion egipskie hieroglify. Ponieważ znałem francuski, łacinę, niemiecki rosyjski, jakoś dawałem sobie radę. Jednak do dziś rozumiem jedynie pisaną angielszczyznę. Nie potrafię mówić i nie rozumiem, kiedy inni mówią tym językiem. Poza tym dla miesięcznika „Życie Nauki” sporządzałem przegląd periodyków naukowych z punktu widzenia metodologii nauk. Tym sposobem wplątałem się w nieszczęsną aferę z Łysenką, ponieważ streściłem spór pomiędzy nim a rosyjskimi genetykami „w sposób tendencyjny”. Teorię Łysenki o dziedziczeniu cech nabytych uważałem za absurdalną, co po kilku latach się potwierdziło, jednak moje stanowisko w tej kwestii miało dość katastrofalne skutki dla naszego miesięcznika. Podobna historia wydarzyła się nieco później, kiedy w cybernetyce Wienera i Shannona dostrzegłem zalążek nowej ery postępu, nie tylko technicznego, ale cywilizacyjnego. W owym czasie jednak cybernetyka uważana była za „burżuazyjną pseudonaukę”. W tamtych latach na bieżąco zaznajamiałem się z nowinkami z różnych dziedzin nauki, ponieważ w Krakowie powstała instytucja rozdzielająca książki nadchodzące ze Stanów Zjednoczonych (i do pewnego stopnia z Kanady), rozsyłane następnie do wszystkich polskich uniwersytetów. Z nadchodzących paczek mogłem „pożyczać” wszystkie pozycje, które wzbudzały moje zainteresowanie, pośród nich znalazła się również książka Wienera The Human Use of Human Beings. Nocami zachłannie wszystko czytałem, aby jak najszybciej przesłać książki adresatom. W oparciu o przeczytany materiał napisałem powieści których się nie wstydzę:  EdenSolarisNiezwyciężony i tak dalej. Pod koniec lat pięćdziesiątych, po śmierci mego ojca, udało mi się zdobyć dla nas – mnie i mojej żony – niewielki domek na południowych obrzeżach Krakowa, w którym obecnie mieszkamy. (W chwili gdy piszę te słowa w pobliżu tego domu dobiega końca budowa nowego, obszerniejszego, z większym ogrodem).

Również w tamtym czasie zetknąłem się po raz pierwszy z mym przyszłym agentem literackim Franzem Rottensteinerem z Wiednia. Wówczas obydwaj często pisywaliśmy krytyczne, niekiedy pamfletowe artykuły do anglosaskich „fanzinów”, głównie do australijskiego SF Commentary. Staliśmy się dzięki temu dość popularni w getcie science fiction, choć w sensie negatywnym. Dzisiaj uważam, że nasze wysiłki były daremne. Początkowo nie mogłem pojąć dlaczego tak wielu autorów virbus unitis buduje dla fantastyki naukowej najzwyczajniejsze w świecie więzienie. Sądziłem, że choćby zgodnie z prawem wielkich liczb pośród tak wielu pisarzy obojga płci powinni pojawić się i tacy, którym pod względem umiejętności warsztatowych i przygotowania naukowego nic nie można zarzucić. Ignorancja naukowa autorów amerykańskich była dla mnie niezrozumiała, podobnie jak przerażająco niski poziom literacki.

Popełniłem błąd i zanim się spostrzegłem upłynęło sporo czasu. Jako czytelnik spodziewałem się po fantastyce czegoś, co w nauce o ewolucji zwie się  procesem gatunkotwórczym – nowy gatunek zwierząt tworzy rozkładający się niczym wachlarz szereg nowych gatunków. W mej naiwności sądziłem, że czasy Verne’a, Wellsa i Stapledona stanowiły początek – a nie koniec niezależności i indywidualizmu autora. Każdy z tych pisarzy stworzył w swoim czasie nie tylko coś zupełnie nowego, ale i zdecydowanie odmiennego od dzieł pozostałych. Wszyscy mieli niemal nieograniczone pole dla spekulacji ponieważ były to tereny dziewicze, nie zapełnione jeszcze dziełami literackimi. Każdy z nich na ziemię niczyją przyszedł z innej strony i zajął jakąś konkretną prowincję tej terra incognita. Natomiast ich następcy musieli się do siebie upodabniać, ponieważ zaczęło robić się tłoczno. Przeobrazili się w mrówki w mrowisku, w pracowite pszczoły, z których każda wprawdzie buduje odrębną komórkę plastra miodu, jednak bliźniaczo podobną do sąsiedniej. Takie są prawa produkcji masowej. Odległość dzieląca poszczególne dzieła science fiction nie powiększyła się, jak tego mylnie oczekiwałem, lecz skurczyła. Sama myśl, że taki Wells czy Stapledon po wizjonerskiej fantastyce mógłby pisać zwykłe kryminały wydaje mi się niedorzeczna. Jednak dla kolejnego pokolenia pisarzy było to rzeczą zupełnie powszednią!  Wellsa i Stapledona można przyrównać do wynalazców szachów albo warcabów. Stworzyli nowe zasady gry, a ich następcy tylko się do nich stosowali, wprowadzając ewentualnie drobne zmiany. Źródła nowatorskich pomysłów stopniowo wyczerpały się, tematy przeobraziły się w skamieliny. Powstały także hybrydy (science fantasy), w których schematy i wzorce formy literackiej stosuje się w sposób mechaniczny. Aby stworzyć coś zupełnie nowego konieczne było przeniesienie się ku dziedzinie otwierającej nowe możliwości. Uważam, że w pierwszej fazie pisałem wyłącznie utwory drugorzędne. W drugiej fazie (SolarisNiezwyciężony) osiągnąłem granicę dziedziny, która właściwe była już całkowicie zajęta przez innych. W trzeciej – na przykład wówczas, kiedy pisywałem recenzje z nieistniejących książek i wstępy do dzieł, które „kiedyś się ukażą” lub też (tak jak teraz) streszczenia pozycji, które „już dawno powinny zostać napisane, ale jakoś ich nie ma” – za sobą pozostawiłem obszary już wyeksploatowane i wkroczyłem na nowe tereny.

Najłatwiej zilustrować to na konkretnym przykładzie. Przed dwoma laty napisałem niewielką książeczkę zatytułowaną Prowokacja. Była to fikcyjna recenzja z rzekomo dwutomowego dzieła, które przypisałem nieistniejącemu niemieckiemu historykowi (nazwałem go Aspernikusem). Pierwszy tom nosi tytuł Endlösung der Erlösung, drugi Fremdkörper Tod. Całość przedstawia jedyną w swoim rodzaju historiozoficzną hipotezę o niedostrzeżonych dotychczas korzeniach ludobójstwa i o roli jaką śmierć, zwłaszcza masowa, odgrywała w różnych okresach i kulturach, aż do dnia dzisiejszego. Literacka wartość mej fikcyjnej krytyki (dość długiej, w przeciwnym razie nie starczyłoby jej na książkę) nie jest tutaj istotna. Liczy się fakt, że pojawili się zawodowi historycy, którzy moje fantazje wzięli za recenzję prawdziwej książki, czego dowodzą ich wysiłki zmierzające do jej zamówienia. Moim zdaniem Prowokacja również przynależy do gatunku fantastyki naukowej, jako że nie dążę do ustalenia definicji tego gatunku, lecz do traktowania go jak najszerzej.

O wszystkim tym mam dzisiaj jako takie pojęcie. Jednak żaden z utworów, które dotychczas napisałem, nie został z góry zaplanowany, a następnie przyobleczony w literacką postać. Nie mogę także utrzymywać, że to intuicja wskazała mi drogę ku obszarom na których mogłem się rozwijać, że poszukiwałem ich, aby wyobraźnia miała pole do popisu. Potrafię powiedzieć coś niecoś o okresie brzemiennym, narodzinach pomysłu, jego przychodzeniu na świat w bólach i męczarniach, jednak już nic o genetycznym składzie embrionu ani o tym, jak przekształca się w fenotyp – ukończone dzieło. Natomiast właśnie tutaj, w dziedzinie embriogenezy mego pisarstwa, w ciągu ponad trzydziestu sześciu lat zaszły pewne istotne zmiany.

Moje najpierwsze powieści (do których autorstwa przyznaję się z przykrością) były planowane i budowane według z góry założonego schematu. Powieści w rodzaju Solaris pisałem posługując się metodą, której nie potrafię wyjaśnić – powstawały w zasadzie z niczego. Terminologia narodzin, którą się tutaj posłużyłem, może wydać się nie na miejscu, ale pod pewnymi względami jest trafna. Nadal potrafię wskazać ustępy Solaris czy Powrotu z Gwiazd w których – pisząc – czułem się w roli czytelnika. Kiedy Kelvin, narrator Solaris, przybywa na krążącą nad planetą stację orbitalną  i przekonuje się, że nie ma na niej żywego ducha, a potem rozpoczyna poszukiwania załogi i spotyka Snauta, na widok Kelvina wpadającego w przerażenie, nie miałem pojęcia, dlaczego nikt nie spodziewał się jego przybycia ani dlaczego Snaut zachowywał się tak zagadkowo. Nie wiedziałem nawet, że planetę zamieszkuje jakiś „żywy ocean”. Wszystko to zacząłem pojmować w taki sposób, w jaki dowiaduje się o tym czytający książkę czytelnik- z tą różnicą, że to ja ją pisałem. Natomiast w przypadku Powrotu z Gwiazd znalazłem się w martwym punkcie kiedy powracający astronauta wystraszył pierwszą napotkaną dziewczynę i kiedy pojawia się  słowo „betryzacja”. Początkowo nie domyślałem się, co słowo to będzie oznaczać, coś jednak wiedziałem:   pomiędzy kulturą przyszłości, którą opuścił bohater żeby polecieć do gwiazd, a tą którą zastał po powrocie, musi istnieć jakaś nieprzekraczalna bariera. Metafora zaczerpnięta z atlasu embriologii nie jest zatem całkowicie pozbawiona sensu, ponieważ ciężarna kobieta wie wprawdzie, że nosi w sobie embrion, nie ma jednak pojęcia jak przekształca się on z jajeczka w dziecko. Uważam się za racjonalistę i nie lubię takich wyznań – wolałbym stwierdzić, że z góry wiedziałem, co zrobię, że wszystko to zostało zaplanowane – ale amicus Plato, sed magis amica veritas. Pomimo to jednak coś można powiedzieć o sposobie powstawania moich książek.

Po pierwsze, nie istnieje dodatnia korelacja pomiędzy spontanicznością pisania a jakością powstających dzieł. W podobny sposób „donosiłem” Solaris i Powrót z gwiazd , a jednak uważam Solaris za dobrą powieść a Powrót z gwiazd za gorszą (ponieważ kwestie społecznego zła i jego wykorzenienia potraktowane zostały w sposób zbyt uproszczony, nieprawdopodobny a może nawet całkowicie fałszywy. Nawet jeśli pragnienie wyrządzania zła innym można by farmakologicznie stłumić – jest to główna przesłanka powieści – żadne chemiczne ani jakiekolwiek inne środki nie są w stanie uporać się ze złem niezamierzonym, wynikającym ze społecznych zależności, konfliktów i sprzeczności interesów – w taki sposób, w jaki środek owadobójczy eliminuje szkodniki.)

Po drugie, spontaniczność tworzenia nie stanowi nawet gwarancji, że powieść będzie się rozwijać – innymi słowy że fabuła toczyć się będzie bez „stosowania siły”: więcej tekstów musiałem odłożyć ad acta albo wylądowało w koszu niż trafiło do wydawców.

Po trzecie, pisaniu metodą prób i błędów zawsze prędzej czy później towarzyszy zabrnięcie w ślepą uliczkę, co zmusza mnie do wycofania się, a niekiedy dochodzi nawet do „wypalenia surowców” – zasobów niezbędnych do dalszego rozwoju – przechowywanych gdzieś w mojej głowie. Solaris nie byłem w stanie dokończyć przez okrągły rok, a udało mi się to tylko dzięki temu, że dowiedziałem się – od samego siebie – jak powinien wyglądać ostatni rozdział. (Później dziwiłem się jak to możliwe, że od początku nie wydawało mi się to oczywiste.)

I wreszcie, po czwarte, nawet to, co powstawało spontanicznie, nigdy za pierwszym razem nie przybierało ostatecznego kształtu. Większego dzieła (z opowiadaniami jest nieco inaczej) nigdy nie napisałem „liniowo”, jednym ciągiem, a w przerwach pomiędzy sesjami pisania – z przyczyn czysto fizjologicznych nie można bezustannie siedzieć przy maszynie – pojawiały się nowe pomysły wzbogacające to, co już napisałem. Wówczas zmieniałem pierwotny tekst i do fabuły wprowadzałem nowe elementy i zawiłości.

Wieloletnie mocowanie się z tekstami nauczyło mnie, żeby nigdy na siłę nie pisać, jeśli temat do pewnego stopnia sam wcześniej nie dojrzał, kiełkujący pomysł najlepiej pozostawić w spokoju (co może trwać miesiącami a nawet latami). Albo postępować jak kobieta, która wie, że poród przedwczesny to nic dobrego. Sytuacja ta jednak rodzi wiele dylematów, ponieważ jak niemal wszyscy pisarze nauczyłem się wymyślać preteksty żeby unikać pisania. Jak wiadomo główną przeszkodą w pracy każdego człowieka jest lenistwo. Gdybym czekał, aż w mej głowie pojawi się w pełni dojrzały pomysł – nigdy nic bym nie napisał.

Moja metoda twórcza (którą wolę raczej nazwać postępowaniem autora) ewoluowała z biegiem lat bardzo powoli. Nauczyłem się unikać spontaniczności chwil popychających do natychmiastowego pisania, kiedy w mojej głowie nie pojawiał się jeszcze żaden zarys całości – ani fabuła, ani problemy, ani postaci – ponieważ coraz częściej nie udawało mi się dokończyć rozpoczętych utworów. Być może twórcza przestrzeń skurczyła się z czasem niczym roponośne tereny, z których początkowo wszędzie w górę tryskają fontanny ropy i wszystko jedno gdzie rozpocznie się wiercenia, a z czasem należy uciekać się do różnych podstępów, sztuczek i uruchamiać pompy, aby zmusić ją do wypłynięcia na powierzchnię. Środek ciężkości mej pracy powoli przemieszczał się ku podstawowej myśli, sednu problemu. Nie siadałem już do maszyny, kiedy w głowie miałem zaledwie skromny początek. Zamiast tego tworzyłem na własny użytek coraz więcej notatek, fikcyjnych encyklopedii oraz „pomysłów podręcznych” – i to wszystko doprowadziło mnie do tego, co robię teraz:  usiłuję poznać budowany przeze mnie „świat” tworząc specyficzną dlań literaturę. Nie oznacza to jednak, że spisuję grube tomy encyklopedyczne z zakresu socjologii czy kosmologii XXX wieku – nie piszę fikcyjnych, drobiazgowych relacji z naukowych ekspedycji czy innych utworów wyrażających ducha nieznanych nam czasów. Takiego przedsięwzięcia nie sposób dokonać podczas krótkiego ludzkiego życia. Zarzuciłem także pisanie, w pierwotnym zamyśle pomyślanych jako żart, wstępów i recenzji z nieistniejących książek (Próżnia DoskonałaWielkość Urojona). Nie publikuję już takich utworów, wykorzystuję je jednak do gromadzenia na własny użytek wiedzy o innym świecie, najpierw we wstępnych szkicach, a później wspomagając jej dojrzewanie. W pewnym sensie otaczam się literaturą przyszłości, z innego świata, z cywilizacji posiadającej biblioteki stanowiące jej odzwierciedlenie, tworzące jej lustrzane odbicie. Piszę naturalnie tylko krótkie streszczenia, albo krytycznie recenzje traktatów socjologicznych, prac naukowych, dzieł technicznych, opisuję technologie, które zastąpiły literaturę po jej zejściu z tego świata (podobnie jak telewizja uczyniła przestarzałym „Bioskop” Lumiere’a, a trójwymiarowa telewizja zastąpi w przyszłości dzisiejsze odbiorniki). Tworzę także traktaty historiozoficzne, encyklopedie cywilizacji pozaziemskich i ich strategie wojskowe (wszystko to naturalnie w skrócie, bo w przeciwnym razie żeby tego dokonać musiałbym przeżyć Metuzalema). Niewykluczone, że opublikuję kiedyś niektóre pozycje z tej „biblioteki na własny użytek” niezależnie od tekstów do którego posłużyły mi za źródło wiedzy.

Skąd biorą się te wszystkie historie, które przyozdabiam tak czarującymi tytułami jak Dehumanization Trend in Weapons Systems of the 21 Century1 czy Kosmologia porównawcza (O porównawczej kulturologii humanoidalnych cywilizacji)?  W pewnym sensie z głowy, ale nie do końca. Na użytek własny oraz innych wymyśliłem takie oto porównania, które mają pomóc w zrozumieniu stylu mojej pracy:

1. Krowa daje mleko, które nie powstaje przecież z niczego. Jednak tak jak krowa, żeby ją można wydoić, musi jeść trawę, tak ja muszę pochłaniać duże ilości prawdziwej (czyli nie wymyślonej przez mnie) literatury naukowej wszelkiego rodzaju, a produkt końcowy, moje powieści, tak różni się od pożywki intelektualnej jak trawa od mleka.

2. Tak jak małpa w psychologicznych eksperymentach Köhlera nie zdoławszy dosięgnąć zawieszonego u sufitu banana zbudowała ze śmieci i leżących na podłodze pudeł piramidę, tak ja za każdym razem muszę budować własne „informacyjne rusztowanie”, żeby wspiąwszy się na nie dosięgnąć mego „banana”.

3. Trzecie porównanie jest dość drastyczne i sprawia wrażenie bardzo prymitywnego, jednak zawiera ono ziarno prawdy. Jak wiadomo toaleta zazwyczaj wyposażona jest w zbiornik z wodą, który musi być napełniony, a po naciśnięciu guzika czy pociągnięciu za spłuczkę woda strumieniem spływa na dół. Potem zbiornik przez jakiś czas zapełnia się wodą i niecierpliwe pociąganie za spłuczkę nie uruchomi miniaturowego wodospadu. Jeśli chodzi o moje książki model ten jest o tyle zasadny, że gdybym nie wzbogacał mej fikcyjnej biblioteki nadeszłaby chwila wyczerpania zapasów i potem nic już nie byłbym w stanie wycisnąć z mojej głowy. Doskonałą Próżnię, zbiór piętnastu fikcyjnych recenzji, napisałem właściwie bez żadnej przerwy, po czym mój „zbiornik” okazał się pusty. W analogii z toaletą można by posunąć się nawet dalej:  Kiedy do spłuczki sięgnie się zbyt wcześnie, wodospad będzie nie taki, jak trzeba. Po napisaniu takiej książki jak Doskonała Próżnia z głowy dałoby się jeszcze coś wycisnąć, ale nie byłbym zadowolonych z takich utworów i z pewnością odłożyłbym je ad acta.

Moje metody pisarskie dodatkowo komplikuje i wzbogaca fakt, że od czasu do czasu tworzyłem dzieła quasi-naukowe, które nie miały stanowić rusztowania, lecz pisane były jako książki o teorii literatury (pomimo że posługującej się modelem empirycznym, obcym przedstawicielom nauk humanistycznych). Tak powstała Fantastyka i futurologia, dzieło z zakresu „futurologii sceptycznej” Summa TechnologiaeDialogi (o ukrytych szansach rozwoju cybernetyki), a także eseje takie jak Biologia i wartościCybernetyka stosowana (O patologii socjalizmu), itd. 2

Później okazało się, że szereg pomysłów, na które wpadłem pisząc te książki i których używałem jako hipotez i przykładów – innym słowy wiele z tego, co napotkałem na wybranym szlaku intelektualnej wędrówki towarzyszącej pisaniu – można było także wykorzystać w beletrystyce:  początkowo czyniłem to całkowicie nieświadomie i zauważałem jedynie wówczas, kiedy zwracano mi na to uwagę, to znaczy kiedy krytycy dostrzegali takie podobieństwa i wyrażali opinię, że z całą świadomością oscyluję pomiędzy poważnym omawianiem problemu a fantastyką. Tymczasem ja zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z wykonywania takich „skoków”. Kiedy zwracano mi uwagę na to zjawisko niekiedy wertowałem własne książki pod kątem ciekawych, „zapładniających” pomysłów.

Patrząc wstecz widzę, że w środkowym okresie mego pisarstwa pisałem dzieła nie bacząc na stworzenie jakiejś ciągłości pomiędzy wymyślonymi światami a naszym. W światach SolarisEdenu i Powrotu z Gwiazd nie istnieją w domyśle oczywiste etapy łączące tamten stan rozwoju cywilizacji z obecnym (fatalnym), z jakim dziś mamy do czynienia na Ziemi. Z drugiej strony moje późniejsze dzieła wyraźnie dowodzą pewnego „zwrotu w stronę naszego świata”;  innymi słowy późniejsze powieści stanowią próbę ustanowienia takiego związku i ciągłości. Nazywam to niekiedy moją tendencją do realizmu w fantastyce. Najprawdopodobniej (ale to tylko przypuszczenie, przyparty do muru nie potrafiłbym tego udowodnić) próby takie, które często do pewnego stopnia mają charakter „wycofania się” (jako wyrzeczenie się zarówno utopii jak i dystopii, ekstremów, które albo mnie odpychają albo pozostawiają niewzruszonym, podobnie jak dzieje się to z lekarzem stykającym się z nieuleczalnie chorym) biorą się ze świadomości, że niedługo umrę oraz z potrzeby ukojenia mej niezaspokojonej ciekawości, choćby hipotezami, jak będzie wyglądała przyszłość ludzkiego gatunku i kosmosu.

Poproszony o napisanie autobiografii Einstein nie rozwodził się nad swym życiem, lecz nad najukochańszym potomstwem:  teoriami, dziećmi zrodzonymi przez jego umysł. Nie jestem wprawdzie Einsteinem, ale pod tym względem przypominam go:  uważam bowiem, że najważniejsze w mej biografii są zmagania intelektualne, a reszta ma raczej charakter anegdotyczny.

Moją żonę poślubiłem w 1953 roku, kiedy była jeszcze młodą studentką medycyny. Mamy piętnastoletniego syna, który lubi wprawdzie moje powieści, ale współczesną muzykę pop, rock and rolla, Beatlesów, swój motocykl oraz samochodowe silniki chyba jeszcze bardziej.

Od wielu lat nie jestem już właścicielem moich książek ani dzieł – to raczej ja jestem ich własnością. Zazwyczaj siadam do pracy na kilka minut przed piątą rano. (Niniejsze słowa piszę o szóstej.)  Teraz nie potrafię już pracować bez przerwy dłużej niż pięć, sześć godzin dziennie. Kiedy byłem młodszy, mogłem pisać aż do fizycznego wyczerpania, teraz intelekt musi ustąpić, kiedy organizm daje znać o zmęczeniu. Piszę coraz wolniej – mój samokrytycyzm i wymagania stale rosną – lecz nadal jestem dość płodny (dowodzi tego tempo w jakim wyrzucam do kosza zużyte rolki taśmy do maszyny). Coraz mniej pomysłów, które pojawiają się w mej głowie, uważam za dostatecznie wartościowe, aby „wypróbować je” metodą trial and error. Jeśli chodzi o to, jak rodzą się moje pomysły, wiem równie mało jak inni. Uważam także, że nie jestem najlepszym egzegetą własnych dzieł – poruszanej w nich problematyki. Napisałem wiele książek, o których w ogóle tutaj nie wspominałem, takich jak CyberiadaBajki Robotów i Dzienniki Gwiazdowe , które na gatunkowej mapie literatury można znaleźć w obszarach humoru, satyry i ironii, z niewielką domieszką Swifta i ironicznie złośliwej wolterowskiej mizantropii –  jak wiadomo obdarzeni najwspanialszym poczuciem humoru to ci, których „występki ludzkości” doprowadziły do wściekłości i rozpaczy. Pod tym względem także się do nich zaliczam.

Przypuszczam, że jestem równocześnie niezadowolony i zarazem dumny z tego, co napisałem –  zapewne w jakimś stopniu cechuje mnie arogancja, nie mam jednak tej świadomości. Dostrzegam ją tylko „behawiorystycznie”, na przykład w tym, że zniszczyłem wszystkie rękopisy pomimo rozlicznych próśb o złożenie ich dla potomności w archiwach jakiejś instytucji. Dla wyjaśnienia mego postępowania stworzyłem takie oto obrazowe uzasadnienie:  piramidy były jednym z cudów świata dopóty, dopóki nie wiadomo było jak je zbudowano. Długie równie pochyłe, po których niewolnicy wciągali toczone na drewnianych walcach kamienne bloki zostały rozebrane po skończonej pracy i dziś pośród pustynnych piaskowych wydm samotne piramidy tajemniczo górują nad pustynią. Ja także zabieram moją równię pochyłą, rusztowania i inne narzędzia, i pozostawiam tylko to, czego nie muszę się wstydzić.

Nie wiem, czy wyznałem tutaj najszczerszą prawdę, ale starałem się jej trzymać jak tylko się dało.

Berlin, luty 1983

Tytuł oryginału: Mein Leben 

Z niemieckiego przełożył Tomasz Lem

1 Michael Butor wyrazil kiedys opinię, że grupa pisarzy science fiction powinna stworzyć fikcyjny świat – aby wspólne wysiłki zrodziły jego historię, ewolucję naturalną, kulturę, systemy filozoficzne – ponieważ przedsięwzięcie takie przekracza możliwości jednego człowieka (to właśnie miało tłumaczyć kiepską jakość i jednowymiarowość istniejącej fantastyki.)  Słów Butora nie potraktowałem poważnie, a jednak po latach starałem się  – samodzielnie – wcielić w życie istotę tego pomysłu. Także u Borghesa – w jego Tlön, Uqbar, Orbis Tertius – można przeczytać o tajnym stowarzyszeniu tworzącym fikcyjny świat ze wszystkimi jego szczegółami, z zamiarem przekształcenia weń naszego świata.

2 Te dyskursywne wyliczenia pragnę poszerzyć o wątek autobiograficzny. Krótko mówiac jestem rozczarowanym reformatorem świata. W pierwszych powieściach zajmowałem sie utopiami wyrażając w ten sposób pragnienie, żeby nasz świat był równie sielankowy jak przez mnie opisany (są one niedobre w tym sensie, w jakim daremne i błędne oczekiwania są głupie). Moja monografia o fantastyce i futurologii stanowi wyraz rozczarowania beletrystyką i innymi tekstami, które mają uchodzić za naukowe, lecz nie wskazują czytelnikowi kierunku, w którym w rzeczywistości podąża świat. Filozofia przypadku jest natomiast nieudaną próbą stworzenia teorii dzieła literackiego opartej na empiryzmie. Z książki tej miałem taki pożytek, że dzięki niej dowiedziałem się jakie czynniki powodują wzloty i upadki powodzenia dzieł literackich. Z kolei Summa Technologiae dowodzi, że jestem wprawdzie rozczarowanym, ale nie zdesperowanym naprawiaczem świata – nie uważam bowiem, że ludzkość na zawsze już pozostanie „nieuleczalnym, beznadziejnym przypadkiem.”

Z <https://solaris.lem.pl/home/biografia/przypadek-i-lad>


Multimedia:

Audioteka.pl – Solaris (Superprodukcje Audioteka), podobnie Niezwyciężony

Wykorzystanie Lema w tekstach kultury: Niezwyciężony jako komiks Rafała Mikołajczyka

Cyberiada – Wojciech Koscielniak – spektakl dyplomowy studentów wydziału aktorskiego w Łodzi – nierejestrowany

Adaptacje filmowe – Milczaca gwiazda (NRD, 1960), Ikaria XB (CSRS, 1963), Przekładaniec Andrzeja Wajdy, Solaris Andrieja Tarkowskiego, Test pilota Pirxa Marka Piestraka, Szpital przemienienia (1978, Edward Żebrowski) – ostatnie dostępne w serwisie Ninateka.pl; Solaris Stevena Soderbergha i Jamesa Camerona

Maciej Maleńczuk (tekst), Homo Twist (wykonanie) – Lema pamięci kosmiczny pogrzeb (płyta Matematyk).